Panu Bogu świeczkę, a diabłu kokę

Jędrzej Rams

publikacja 01.11.2015 06:00

O wiosłowaniu po parafii, „rodzinie” księdza i kościach na Mszy św. z ks. Mariuszem Godkiem rozmawia Jędrzej Rams.

Boliwia to jedno z najbiedniejszych państw Ameryki Południowej, ale ludzie są tam otwarci na wiarę i Boga Boliwia to jedno z najbiedniejszych państw Ameryki Południowej, ale ludzie są tam otwarci na wiarę i Boga

Jędrzej Rams: Ile lat spędził Ksiądz na misjach w Boliwii?

Ks. Mariusz Godek: Łącznie 7 lat. To może nie była większość mojego kapłaństwa, ale właśnie tam pracowałem najdłuższej na jednej parafii. Byłem na obrzeżach Santa Cruz de la Sierra w Boliwii. Dodatkowo dojeżdżałem do pięciu miejsc.

Czyli jak na Amerykę Południową całkiem dobre warunki misjonarskie...

Można powiedzieć, że tak, bo niektórzy moi koledzy cały dzień wiosłowali w łodzi, by dopłynąć do swoich wiernych... Praca duszpasterska polega na pracy z laikatem, jego liderami. Przygotowanie do Komunii św. trwa tam dwa lata. Każdy katecheta ma swoją 10-osobową grupę. Czasami pomagają im ochotnicy, którzy np. byli w ostatniej grupie do bierzmowania. Dzieci co niedziela przychodzą na 8.30 na Mszę św. i zostają do 13.00. Długo trwają też przygotowania do innych sakramentów. Są katechiści tylko od spraw małżeństwa, od przygotowania do chrztu świętego, od bierzmowania, od przygotowania młodych zagubionych ludzi do wszystkich sakramentów...

Rozmawiamy we Wleniu, gdzie Ksiądz odbudowuje zdrowie. Marzy Ksiądz o powrocie?

Trudno mówić o marzeniach, gdy od początku mówiłem księdzu biskupowi i innym kapłanom oraz świeckim, że to jest tylko czasowe i powrót jest z mojej strony pewny. Boża opatrzność mi w tym pomagała i utwierdzała. Także modlitwa wielu biskupów, zgromadzeń, kapłanów i świeckich za powrót do zdrowia. Za to serdecznie im dziękuję. Powierzam ich w ręce Dobrego Pana.

Wraca Ksiądz z tą samą pasją, z którą przed kilkoma laty wyjeżdżał po raz pierwszy?

Mogę te emocje porównać do miłości. Na początku jest „na hura!”, a później miłość dojrzewa. Niewątpliwie teraz jest dojrzalsza. Gdybym dzisiaj miał usiąść i napisać książkę o moich misjach, to na pewno wracałbym myślami do tych moich pierwszych spotkań z tamtymi ludźmi. Wtedy łatwiej było mi zauważyć różnice. Dzisiaj łatwiej byłoby mi wytłumaczyć, że ludzie wszędzie są tacy sami. Kościół jest jeden i powszechny.

Czyli Pismo Święte mówi tak samo o nas, jak i o tamtych?

Zdecydowanie tak. Było kiedyś wielkim nieporozumieniem traktowanie tych ludzi jako podgatunek człowieka. Robili to przede wszystkim władcy świeccy, którzy myśleli o zastępach niewolników, a to Kościół zawsze walczył o ich prawa, stąd jest przez nich tak doceniany.

To w czym tamten Kościół jest inny od nam znanego, polskiego, europejskiego?

Tamten Kościół jest Kościołem radosnym i żywym, tak jak ludzie z Południa. Szczególnie jeśli chodzi o liczbę dzieci i młodych na Mszach św. i włączających się w działalność pastoralną. Wielu angażuje się całym sercem i poświęca się, a Eucharystie są radosnym uwielbieniem Pana z ich śpiewem, klaskaniem, kołysaniem się, a nawet tańcem. Zresztą bardzo często radość jest demonstrowana przez wszystkich – dzieci i dorosłych. Sam odprawiałem Mszę św., na którą jeden z nich przyniósł wykopane kości jego mamy. Dla tego człowieka był to ewidentny znak, nawet nie wiara, że Bóg jest i że duchy przodków żyją.

Z drugiej strony niewątpliwie mają w swoim kulcie pozostałości filozofii „niech każdy będzie twoim przyjacielem”. Trudno im zrozumieć, że mają nienawidzić szatana. W diecezji Oruro, jednej z najwyżej położonych diecezji katolickich na świecie, jest sanktuarium Matki Bożej. U góry czczą Maryję, a pod spodem w nieczynnej kopalni można spotkać grotę dla szatana. Stoi tam figura owinięta w czerwony płaszcz. Odwiedzający grotę rzucają tam to, co wiąże się ze złem, czyli odpadki, puste puszki po napojach, śmieci, papierosy czy kokę. Coś na zasadzie obłaskawiania zła, tak jak my to w Polsce nazywamy: „Panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek”.

Jakie są największe braki Kościoła w Boliwii?

Ciągle potrzebuje misjonarzy. Są rejony, do których Kościół jeszcze nie dotarł. Jest wiele prałatur, czyli takich nieuformowanych diecezji. Jest, oczywiście, problem z powołaniami. Tak jak w całej Ameryce Południowej. Tam na pierwszym miejscu jest rodzina. Bardziej szanowana niż życie samotne. Oni patrzą na księdza i trudno jest im zrozumieć, że nie ma on żony i dzieci. Dopiero z czasem sobie uświadomiłem, że gdy mnie pytali, czy odwiedzam rodzinę, to że oni mogli mieć zupełnie co innego na myśli, gdy mówili: „rodzina”. Czy mieli tylko na myśli moją mamę czy też np. moją żonę i dzieci? U nas był misjonarz z Włoch albo z Hiszpanii. Był człowiekiem żonatym i miał córki. Gdy zmarła mu żona, a dzieci rozjechały się po świecie, postanowił przyjechać do Boliwii i zostać świeckim katechistą. Sprawdzał się i zaproponowano mu święcenia prezbiteratu. Dlatego, że nie ma komu sprawować sakramentów! Ludzie dziwili się jednak, że „miał wszystko, rodzinę, dzieci”, a został księdzem. A tam jest po prostu głód księży.

Dlaczego ksiądz tam wraca?

Jak się łyknęło tego bakcyla misyjnego, to trudno się przestawić do innej rzeczywistości. Czuję się tam bardziej potrzebny. Czuję też znaki, by tam powrócić. Tam ludzie czekają na księży. Coś tam z siebie zostawiłem.

TAGI: