Bez zuchwałości i bez lęku

GOSC.PL |

publikacja 12.10.2015 06:00

O wzrastaniu do kapłańskiego braterstwa, współczesnym gdańskim Kościele i o tym, od czego rano boli głowa, z biskupem nominatem Zbigniewem Zielińskim rozmawia ks. Rafał Starkowicz.

 – Moje uczucia streszcza gdańskie hasło: „Nec temere, nec timide”  – mówi bp nominat ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość – Moje uczucia streszcza gdańskie hasło: „Nec temere, nec timide” – mówi bp nominat

Ks. Rafał Starkowicz: Jak to jest obudzić się rano ze świadomością, że jest się biskupem?

Bp Zbigniew Zieliński: Boli głowa. Z natłoku myśli, przeżyć i emocji. Zupełnie inaczej jest wówczas, gdy patrzy się na to z zewnątrz. A inaczej wówczas, gdy – chociażby przy minimalnym poczuciu odpowiedzialności – do człowieka zaczyna docierać, że te wszystkie życzenia i gratulacje to także oczekiwania...

Jak zatem rozpoczął się ten czas bólu głowy?

Zawsze na początku dzwoni nuncjusz. Ale okoliczność, w której się to dokonało, była niezwykle wymowna. Większość swojego życia kapłańskiego poświęciłem duszpasterstwu. Pracowałem z młodzieżą, dziećmi, prowadziłem duszpasterstwa leśników, mężczyzn... Telefon z nuncjatury zadzwonił, gdy byłem właśnie w Wydziale Duszpasterskim kurii. Rozmowa była zdawkowa, można powiedzieć, że nieco enigmatyczna...

Później było spotkanie z nuncjuszem.

To jeszcze większe emocje. Przynajmniej na początku. Jednak niezwykła osobowość abp. Migliore bardzo szybko sprawiła, że z takiego głębokiego przejęcia przeszliśmy w klimat rozmów bardzo normalnych, wręcz przyjacielskich. W jego sposobie przekazu tej informacji była naprawdę ogromna pomoc. To było bardzo istotne.

I co dalej?

Jest ogromna różnica pomiędzy przyjęciem tej nominacji a święceniami kapłańskimi. Jest taki moment, że nuncjusz prowadzi do kaplicy i trzeba złożyć wyznanie wiary oraz przysięgę wierności. Tu nie ma już kolegów, z którymi przyjmowało się święcenia kapłańskie, czy obecności rodzin, które się za ciebie modlą. Tu jesteś sam na sam z Panem Bogiem w obecności nuncjusza. Wtedy dociera nieprawdopodobnie mocno, że to właśnie na tobie spoczywa odpowiedzialność. To był chyba najbardziej przejmujący moment.

Zaraz po ogłoszeniu nominacji wspominał Ksiądz Biskup o swojej miłości do Gdańska.

Urodziłem się i wychowałem w Gdańsku. W domu tradycja Gdańska była niezwykle mocno obecna. Od najmłodszych lat tato prowadził nas do św. Brygidy na Msze św. za ojczyznę. To były niezwykle ważne wydarzenia. W domu przeżyłem pierwsze lekcje prawdziwej historii. Kiedy wracałem ze szkoły, tato pytał: „O czym dzisiaj było?”. Opowiadałem. Pamiętam taką rozmowę, kiedy powiedziałem, że na historii pani mówiła, że Niemcy spalili Gdańsk. Wysłuchał do końca, a później zaczął mówić: „Czasy są takie, jakie są. Ludzie mówią różne rzeczy. Ale naprawdę było tak...”. Tu zaczęła się długa opowieść. Na koniec dodał: „Tylko pamiętaj. O tym cisza”. To była nie tylko lekcja historii, ale także mądrości. Mama natomiast wychowywała do wartości. Była osobą bardzo ciepłą, ale również odpowiedzialną. Od wczesnych lat byłem ministrantem. Gdy uczyłem się już w gdańskim „Conradinum”, kolega namówił mnie, żeby grać w muzycznym zespole w jednym z gdańskich kościołów. Zgodziłem się. Powiedziałem mamie, że będę mu pomagał w zespole. Stwierdziła: „Dobrze. Ale najpierw będziesz chodził na Msze do własnej parafii. Później będziesz mógł pójść, gdzie chcesz”. To była lekcja, która pozwoliła mi nauczyć się odpowiedzialności za swoją parafię.

Kiedy pojawiły się pierwsze myśli o powołaniu?

Nie było jakiegoś zdecydowanego momentu. Jakiegoś spektakularnego nawrócenia... W moim domu religia była tak naturalnie obecna jak tlen w powietrzu. Tak gdzieś w III klasie szkoły średniej spostrzegłem, że zacząłem codziennie chodzić do kościoła. Poranna Msza św. była czymś zupełnie naturalnym, obecność na niej podyktowana była potrzebą serca. W wyniku tego zacząłem się zastanawiać, co to dla mnie znaczy. Gdy chodziłem z tą myślą pomiędzy różnymi zajęciami, stało się dla mnie jasne, że kapłaństwo to moje powołanie.

Jak na tę decyzję zareagowali rodzice?

Kiedy przyniosłem świadectwo maturalne, mama zapytała z powagą: „Co dalej?”. Mówię: „Jak to, co dalej? Przecież ty, mamo, wiesz, że idę do seminarium”. Wtedy zdałem sobie sprawę, że mama, która o wszystkim z nami rozmawiała, zawsze chciała być obecna w naszym życiu, nigdy nie zapytała mnie o to. Nie chciała wyrazić choćby najmniejszej sugestii. Kiedy usłyszała, że chcę iść do seminarium, rozpłakała się i powiedziała: „Pamiętaj, jeżeli chcesz być dobrym księdzem, najpierw musisz być dobrym człowiekiem”.

Jak wspomina Ksiądz czas seminarium?

To bardzo sympatyczny okres. Bardzo dobrzy wykładowcy, sympatyczni koledzy... Niezapomniane seminarium naukowe u śp. ks. prof. Zaręby. To był tęgi umysł, jednocześnie okrutnie oryginalna osobowość. I dawał nam tę oryginalność odczuć. Czasem egzamin trwał kilka sekund, jeżeli trafiło się w słowo, które miał na myśli. Innym razem trzeba było długo do niego dochodzić, żeby otrzymać ocenę. To był także kapitalny czas dorastania do powołania w braterstwie. Później także wszystkie parafie, na których byłem, cieszyły się bardzo dobrym klimatem kapłańskim.

Tak było na wszystkich parafiach?

U Matki Bożej Bolesnej – niezwykle serdeczny ks. Włodzimierz Zduński, świetni koledzy. Później katedra. Odpowiedzialny, żyjący kościołem ks. Brunon Kędziorski. Wiele pomysłów młodych współbraci, gazety, koła teatralne, wyjazdy z młodzieżą... Później w ciągu 10 lat byłem proboszczem w trzech parafiach. Parafia św. Michała – niezwykle ciekawa, oryginalni, inspirujący ludzie o niezwykłych życiowych historiach. Wróciłem także do katedry. Praca tam to z jednej strony powód do dumy, ale z drugiej – mówiąc po młodzieżowemu – „zasuw nie z tej ziemi”. Po 20 godzin na dobę. W dzień nabożeństwa, śluby, pogrzeby, uroczystości diecezjalne i ogólnopolskie... W nocy nagrania płyt, sprzątanie kościoła... Czego tam nie przerabialiśmy! Potem bogata historią bazylika Mariacka. Pierwszego dnia stałem przed głównym wejściem, przed wieżą liczącą ponad 80 metrów. Spojrzałem w górę. Był ze mną mój serdeczny przyjaciel, który zajmuje się wielkimi budowlami. Spojrzał w górę i zobaczyłem na jego twarzy strach. Powiedział: „Ona jest jednak olbrzymia”. Ale to także mnóstwo ciekawych, wspaniałych ludzi, którzy na hasło: „bazylika Mariacka” otwierali nie tylko serca, ale także angażowali się w realizację różnych projektów. To doświadczenie, z którym staję u progu kolejnego etapu w moim życiu.

W drodze każdego księdza pojawiają się kapłani, którzy w jakiś sposób odciskają na nas swoje piętno.

To zupełnie naturalne. Takim pierwszym kapłanem był ks. Kazimierz Krucz, człowiek charyzmatyczny. Miał zapędy kustosza i zakonnika. Podejmował mocne starania przywrócenia do istnienia Zakonu Ducha Świętego.

Nie chciał Ksiądz uczestniczyć w tym dziele?

Kontakty z zakonami miałem zawsze bardzo dobre. W młodości zwłaszcza z pallotynami, jezuitami... Natomiast dla mnie zawsze było jasne, że chcę pracować z ludźmi, wśród których wyrosłem. Taka zwyczajna praca była dla mnie zawsze niezwyczajna. Miałem zawsze obok siebie świetnych księży.

Jak Ksiądz postrzega współczesny Kościół gdański?

Gdański Kościół jest bardzo ciekawy. To praktycznie diecezja miejska, nie ujmując nic nielicznym parafiom wiejskim, które stanowią prawdziwe perełki pobożności, o niezwykle wysokim stopniu praktyk religijnych i dużym zaangażowaniu w życie Kościoła. Ciekawy, bo tu wiele rzeczy się działo. Chociażby kiedy spojrzymy na historię najnowszą. Niektóre promowane dzisiaj muzea mówiące o „Solidarności” łaskawie pominęły rolę Kościoła w swoich ekspozycjach. Wystarczy jednak pojechać do Berlina, by w Muzeum Muru Berlińskiego zobaczyć pierwsze zdjęcie, które przedstawia księdza spowiadającego stoczniowców. Tak wyglądała ta historia. Stoczniowcy w Kościele nabierali siły do tego, by walczyć o wolność. Także do tego, by nie doszło do przelewu krwi. Pod dachem świątyń chronili się również ci, którzy dzisiaj często od nauczania Kościoła odżegnują się... Tego się tutaj uczyłem.

Jakie są dzisiaj zadania, które Ksiądz Biskup dostrzega przed sobą?

Mówić o przyszłości, kiedy w osobistym doświadczeniu nawet nie posmakowało się tego, czym jest posługa biskupa, to na pewno trudne zadanie. Chcę wejść w swoje zadania z tym doświadczeniem, które zdobyłem. Jestem przekonany, że stanowi ono jakieś moje bogactwo. Ukształtowały mnie tradycje pomorska i i kaszubska. Mama pochodzi z Kaszub. Tata jest gdańszczaninem. Wiele im zawdzięczam. Moim pragnieniem jest także realizacja duszpasterskiej troski o ludzi w ich radościach i biedzie. Trzeba zauważyć, że mamy dzisiaj do czynienia z dziwną sytuacją, w której często bardzo porządni rodzice, wychowani w poszanowaniu wartości, mają dzieci, dla których nie wszystko, co je ukształtowało, stanowi wartość. Myślę, że mamy tu do czynienia z pytaniem o przekaz wartości następnemu pokoleniu.

To mówi bp nominat Zbigniew Zieliński, socjolog. A co na to duszpasterz?

Jedyna szansa pomocy młodzieży to po prostu bycie z młodymi. Ale żeby z nimi być, trzeba móc im coś dać. Trzeba starać się być człowiekiem klarownym, takim, który karmi ich tym, czym sam żyje. Można sięgnąć do naszego dziedzictwa. Kiedy papież mówił, że każdy ma swoje Westerplatte, myśleliśmy o systemie komunistycznym, który chciał ogłupić młodzież. W większości przypadków mu się to nie udało. Dzisiaj zagrożenie jest większe niż wtedy. Libertyńskie środowiska mówią: „Rób co chcesz”. Ja na jednym oddechu mówię: „Jesteś wolny. Ponieważ jednak cię kocham i chcę twojego dobra, mówię: »Nie rób tylko tego, co chcesz, ale to, co jest dla ciebie najlepsze«”.

Na czym polegają przygotowania do przyjęcia sakry?

Dla mnie to przede wszystkim kwestia duchowego przygotowania. Jadę teraz na konferencję Episkopatu. Jest taki zwyczaj, że nominaci także w niej uczestniczą. Trzeba się przedstawić i zaprosić biskupów na święcenia. Zaraz po nich rozpocznę przeżywanie rekolekcji.

Jakie uczucia towarzyszą dzisiaj Księdzu Biskupowi?

Streszcza je gdańskie hasło: „Nec temere, nec timide”. Nie chcę być przesadnie wystraszony ani zbyt pewny siebie. Bo nie z nas jest ta siła, która przemienia ludzkie serca. Mam w sobie i radość, i nadzieję. Radość, że jest w życiu jakieś nowe zadanie. A nadzieję, że się je dobrze spełni z Bożą i ludzką pomocą.