Idź dalej, nie ustawaj

Krzysztof Król

publikacja 07.10.2015 06:00

Po co iść pieszo 800 km albo 1000 km do Santiago de Compostela, zamiast pojechać samochodem albo polecieć samolotem? Bo tu chodzi o spotkanie… z samym sobą, drugim człowiekiem i jeszcze Kimś.

– Ta pielgrzymka to dla mnie przede wszystkim jeszcze głębsze doświadczenie tego, że Bóg jest miłością, oraz pewności, że jeśli ja zatroszczę się o sprawy Pana, On hojnie zatroszczy się o moje. Warto Mu zaufać bezgranicznie – przyznaje s. Assumpta Reprodukcja Krzysztof Król /Foto Gość – Ta pielgrzymka to dla mnie przede wszystkim jeszcze głębsze doświadczenie tego, że Bóg jest miłością, oraz pewności, że jeśli ja zatroszczę się o sprawy Pana, On hojnie zatroszczy się o moje. Warto Mu zaufać bezgranicznie – przyznaje s. Assumpta

Codziennie miałem okazje do dzielenia się wiarą z innymi pielgrzymami. Były to często godziny niesamowicie wzbogacających rozmów. Jako kapłan zakonnik towarzyszyłem ludziom, pomagając im duchowo – wyjaśnia oblat o. Grzegorz Nowak. Na co dzień posługuje w parafii pw. św. Józefa w Gorzowie Wlkp., a w lipcu poszedł pieszo do Santiago de Compostela.

– Zdarzało się, że spowiadałem lub odprawiałem Eucharystię, na którą zapraszałem całe schronisko. Spotkania na drodze mnie osobiście wiele dały. Zdarzało się potem, że wspólnie organizowaliśmy kolację. Nie zapomnę atmosfery przy stole. Ogromną radość sprawiało mi podniesienie kogoś na duchu. Doświadczyłem też wiele wdzięczności ludzkiej, choćby za najmniejsze słowo, obecność – dodaje.

Trochę wody i bagietka

Oblat wiedział o szlakach jakubowych o dawna, ale dopiero dwa lata temu zaczął poważnie myśleć, by ruszyć na Camino. Przyczynkiem był film pt. „Droga życia” z Martinem Sheenem. To opowieść o człowieku, który dowiaduje się, że jego syn zmarł w czasie burzy w Pirenejach podczas pielgrzymki do Santiago de Compostela. Ojciec postanawia dokończyć to, co nie udało się synowi. – Polecam ten film każdemu. To opowieść o poszukiwaniu prawdy, zmaganiu się, odkrywaniu piękna w radości wspólnej drogi, o dzieleniu się ze sobą. Po obejrzeniu go poczułem, że trzeba spróbować. Dzisiaj wiem, że była to trafna decyzja – przekonuje o. Grzegorz.

W ostatni dzień lipca po długiej drodze o. Grzegorz dotarł przed godz. 20 do miasteczka Saint Jean Pied de Port w Pirenejach, zagubionego gdzieś na granicy hiszpańsko-francuskiej. – W grupie pielgrzymów czekaliśmy na otwarcie biura, gdzie otrzymuje się tzw. credencial, czyli paszport pielgrzyma. To dokument, który uprawnia nas do korzystania ze schronisk, poświadcza również przebytą drogę – wspomina oblat i kontynuuje: – Słońce Nawarry i La Rioja, czyli regionów, które przemierzałem, było niemiłosierne. Popołudniami nie dało się iść. Dlatego mój pielgrzymi dzień rozpoczynałem około 5.30 rano, aby dotrzeć do prawdopodobnego celu przed 15.00. Szedłem pośród morza winorośli i radość mi sprawiało podziwianie piękna przyrody, prostoty życia wędrowca, który wiele nie potrzebuje: trochę wody w bukłaku i kawałek hiszpańskiej bagietki. To co niosłem w plecaku, wystarczało w zupełności – dodaje.

Kontynuuję moje Camino

Kilometr po kilometrze zakonny wędrowiec zbliżał się do celu. Po fali upałów przyszły dni wietrzne i chłodniejsze. – Było to już w Kastylii-León. Zniknęły winnice, pojawiły się niezmierzone połacie pól pszenicznych. Równiny ćwiczyły mnie w cierpliwości i wytrwałości kroczenia po drodze, która niknęła dopiero za widnokręgiem. Miasta Astorga i Ponferrada przygotowały mnie na kolejne górskie wyzwania. Wkraczałem w łańcuchy Gór Kantabryjskich. Na jednym takim wzniesieniu znajduje się Cruz de Fero (Żelazny Krzyż). To znaczące miejsce na Camino. Istnieje długa tradycja pielgrzymia pozostawiania tutaj kamienia, który jest symbolem trudów, cierpień, grzechów. Zwykle ludzie zabierają go z domu. Przytwierdzają do niego krótką modlitwę. Ja byłem świadkiem niezwykłego wydarzenia. Włoszka Silvana z bólem, który wyzwala, spaliła u stóp krzyża credencial swojego zmarłego męża. Zainicjowałem krótką modlitwę, którą inni podjęli – opowiada o. Grzegorz.

Zbliżał się upragniony cel podróży. – Ktoś po drodze napisał: „Najważniejsze jest kroczenie, a nie dotarcie do wyznaczonego miejsca”. Mnie jednak pchało coś do miasta św. Jakuba. Im bliżej byłem, tym bardziej ogarniała mnie wewnętrzna radość. Odczułem równocześnie jakby ktoś mówił mi wyraźnie: „Idź dalej, nie ustawaj!”. Przeżyłem piękne chwile u grobu apostoła. Trudno je wyrazić – dodaje.

Do odlotu do Polski zostały trzy dni. – Postanowiłem, że wyjdę naprzeciw pragnieniu, i przeszedłem jeszcze 90 km do Finisterre, tzn. końca ziemi. Kiedy siedziałem na najbardziej wysuniętym na zachód cyplu Hiszpanii, wpatrzony w bezmiar Atlantyku, pomyślałem, uśmiechając się do siebie: „Gdyby można było kroczyć po wodzie, pewnie dotarłbym i do Ameryki”. Chciałem iść dalej, lecz nie mogłem. Stanąłem u kresu mojego Camino A.D. 2015 – mówi z uśmiechem o. Grzegorz i kontynuuje: – Droga ma jednak wiele wymiarów. Ona dzieje się we wnętrzu człowieka. Dlatego śmiało mogę powiedzieć, że kontynuuję camino mojego życia. Kolejny dzień to kolejny etap i wiele możliwości, aby dostrzec oczyma wiary Chrystusa idącego obok mnie. Wszystkim pielgrzymom mówię: „Buen camino! Dobrej drogi!”.

Wyjście z progu domu

W tym roku do Santiago wyruszyła także elżbietanka s. Assumpta Capar, która jest obecnie przełożoną domu zakonnego w Nowej Soli. – Myśl o pójściu do Santiago de Compostela krążyła w moim sercu kilka lat wcześniej. Jednak wyraźnie pojawiła się dwa lata temu, gdy wchodziłyśmy z moją przyjaciółką s. Bernadettą do Lourdes i zobaczyłyśmy charakterystyczną muszlę znakującą Szlak Jakubowy – wyjaśnia s. Assumpta. – Wcześniej marzyło mi się, aby pójść z progu mojego domu, ale tu, w Lourdes dokonało się coś ważnego w moim sercu. Tutaj Bóg odsłaniał mi tajemnicę o miłości, aż po krzyż, więc Lourdes stało się „progiem mojego domu” – dodaje.

Pielgrzymka rozpoczęła się 14 lipca 2015 roku od Mszy św. w grocie w Lourdes. Siostry wybrały piękną trasę El Camino del Piamonate do San Jean Pied de Port, a później Drogą Francuską do Santiago i dalej nieplanowaną wcześniej Camino Finisterre. Razem dało to około 1040 km. – Decyzja wyboru tej drogi wiązała się z naszym pragnieniem, by każdego dnia uczestniczyć we Mszy św., bo przecież nie ma dla nas większego dobra na ziemi. Dlatego też nie trzymałyśmy się etapów wyznaczonych przez przewodniki, ale tak dzieliłyśmy trasę, by uczestniczyć w Eucharystii – wyjaśnia siostra.

Nie było to takie proste ani we Francji, ani w Hiszpanii. Czasem trzeba było nadłożyć kilometrów w piekącym słońcu. – Wiedziałyśmy, że tego dnia nie ma nigdzie na trasie Mszy św. Ewangelia w tym dniu mówiła wyraźnie, że Jezus wędrował z uczniami, zatem starałyśmy się być wrażliwe na Jego obecność, rozważać i dzielić się słowem Bożym. Rozmawiałyśmy o tym, że my bardzo pragniemy przyjąć Jezusa, a jeśli On będzie chciał, to nawet anioła może do nas posłać z Komunią św. Doszłyśmy w południe do Mauleon i podczas naszego odpoczynku w kościele przyszedł ksiądz. Nie mógł nam odprawić Mszy św., ale udzielił Komunii. Nie wiemy, czy to był anioł, ale wiemy, że na pewno przysłany od Boga – opowiada siostra o drodze jeszcze po Francji.

– Piękne były momenty, gdy Bóg odkrywał przed nami swoje pełne miłości od Oblicze, ale trudniejsze, gdy Bóg odkrywał moje, nie zawsze pełne miłości, a czasem nawet bardzo egoistyczne. Jednak to bardzo cenne odkrycia. Droga uczyła mnie być piękniejszą. Przy okazji też dojrzewała nasza przyjaźń – dodaje.

Nie ustać w drodze

Historii wyjątkowych doświadczeń Bożego prowadzenia i ludzkiej życzliwości starczyłoby na cykl artykułów. – Do Santiago doszłyśmy 13 sierpnia rano. Dzień wcześniej zatrzymałyśmy się w polskim schronisku na Monte do Gozo, by wyspowiadać się i przygotować do wejścia. Doświadczyłyśmy tu wielkiej dobroci od wolontariuszy. Szczególnie jesteśmy wdzięczne za wypranie i wyprasowanie habitów. Takie czyściutkie mogłyśmy stanąć przed św. Jakubem. W Santiago spędziłyśmy cały dzień na modlitwie – wspomina elżbietanka.

Pielgrzymka to też okazja do świadectwa. Siostry doświadczył tego szczególnie na 100 ostatnich kilometrach. – Tam chyba więcej idzie turystów niż pielgrzymów. Pamiętam, że nagle zrobiło się bardzo tłoczno, głośno, zginęła atmosfera braterstwa pielgrzymów. Bardzo mnie męczyło i denerwowało, gdy ludzie robili nam zdjęcia jak jakiejś atrakcji turystycznej. Choć starałyśmy się znosić to cierpliwie, muszę przyznać, że miałam dość. Aż do momentu, gdy w barze podeszła do nas dziewczyna, mówiąc, że pierwszy raz w życiu widzi „religijne panie”. Przedstawiła się jako niewierzącą i zapytała nas, dlaczego wierzymy, dlaczego w nas tyle radości, którą widziała w drodze… Trudno było w obcym języku odpowiedzieć na te pytania, ale pomyślałyśmy sobie, że jeśli fotografia z nami ma zrodzić choćby tylko pytanie o Boga, warto się poddać – uśmiecha się zakonnica.

– Nawet na takim szlaku bardzo mocno widać, że w Europie wiara umiera. Świadczą o tym nie tylko jaskółki w otwartym kościele w Sainte Colombo. W Hiszpanii jest wiele symboli religijnych oraz kościołów, ale zazwyczaj zamkniętych. Na Mszy św. garstka ludzi. Nawet spośród pielgrzymów, choć wiemy, że tu idą ludzie wierzący i niewierzący, niewielu zachodzi do kościoła. Pielgrzymka pogłębiła we mnie pragnienie niesienia Boga. Nasze pójście z Santiago na tak zwany „Koniec Świata” Finisterre było takim symbolicznym pójściem dalej i niesieniem Tego, czego doświadczyłyśmy w drodze „na cały świat”. Chciałabym „nie ustać w drodze” – dodaje.

TAGI: