Niebezpieczeństwo katechezy

ks. Jacek Stryczek

publikacja 14.09.2015 06:00

Na początku nie było katechezy. Na początku, czyli w życiu pierwszych chrześcijan. Na początku była ewangelizacja, zarażanie działaniem Jezusa Zmartwychwstałego. Dzisiaj nazywa się to głoszeniem kerygmatu.

Niebezpieczeństwo katechezy Roman Koszowski /Foto Gosć Katecheza ma niezwykle ważne zadnie do wykonania: uporządkować myślenie o nauce Jezusa i jej praktykowaniu

Dopiero z czasem, gdy grono chrześcijan się zwiększyło, umocniło, powstała potrzeba uporządkowania nauczania, stworzenia nauki dla nawróconych i żyjących z Bogiem. Jak w miłości. Najpierw jest zakochanie, a potem – małżeństwo, które wymaga też codziennego ładu i porządku. Tak na przykład była redagowana Ewangelia św. Mateusza ze słynnym Kazaniem na górze. 5, 6 i 7 rozdział Mateusza to skrót katechetyczny.

W każdym razie katecheza ma niezwykle ważne zadnie do wykonania: uporządkować myślenie o nauce Jezusa i jej praktykowaniu. Problem zaczyna się wtedy, gdy chcemy porządkować coś, czego ludzie nie mają. Czyli gdy nie mają w sobie żywej wiary, nie praktykują, a chodzą na katechezę. Masakra. Bo dla tak chodzących na katechezę wszystko to, co się na niej dzieje, jest bez sensu. Stają się jej naturalnymi kontestatorami. Dlatego do dzisiaj katecheza dobrze działa w środowiskach (czyli też w rodzinach), w których naturalnie praktykuje się katolicyzm. Ale nie sprawdza się tam, gdzie przychodzą przyzwyczajeni do katechezy, ale niepraktykujący.

Zadałem pytanie kilku krakowskim licealistom: „Ile osób z twojej klasy chodzi do kościoła?”. „Może kilku” – słyszę. „Jak wygląda u ciebie religia?” – ciągnę dalej. „Nie ma o czym mówić” – pada odpowiedź. Na takich lekcjach religii trwa walka o przetrwanie.

TAGI: