Dwie góry do szkoły

Andrzej Kerner

publikacja 13.09.2015 06:00

Pół tysiąca mieszkańców Burkina Faso uczy się dzięki przyjaciołom misji franciszkańskiej w Korsimoro.

 Uczennice z kółka misyjnego w Krośnicy z opiekunką Edytą Bieniek Michał Panicz Uczennice z kółka misyjnego w Krośnicy z opiekunką Edytą Bieniek

Onagla Mamounata, Alexis Ouedraogo, Fatao Ouissogonoma. Niełatwo przeczytać? – Wystarczy mi, że usłyszę nazwisko, a już wiem, skąd są, z jakiej wioski czy regionu – mówi o. Rafał Segieth, franciszkanin, od niemal 35 lat pracujący w Afryce. Od 12 lat jest szefem misji franciszkańskiej w Burkina Faso, w mieście Korsimoro. To jeden z 10 najbiedniejszych krajów świata. Średnia długość życia – poniżej 50 lat. Analfabetyzm w niektórych regionach wynosi 70 procent. Onagla, Alexis i Fatao to troje z 424 uczniów, których nauka finansowana jest dzięki – prowadzonemu od 10 lat przez Ośrodek Pomocy Misjom Franciszkańskim na Górze Świętej Anny – programowi pomocy edukacyjnej.

Głód wypędza szczura z nory

Lekcje rozpoczynają się o godz. 7 rano. Do szkoły dzieci muszą iść czasem po kilka kilometrów. W południe na naukę robi się za gorąco. Burkina Faso to strefa Sahelu, podsaharyjska, półpustynna. O trzeciej po południu druga tura lekcji. – Ale oni do domu nie wracają, bo po co? I tak nie ma tam jedzenia dla nich – opowiada o. Rafał.

Dzień szkolny kończy się o piątej. – Kiedy dzieci wrócą do domu, jest już noc, ciemno. Często widzę, jak potem leżą na klepisku, na podwórkach domostw i uczą się przy jakimś światełku, płomyczku – mówi franciszkanin. Ale to i tak są szczęśliwcy. Bo do szkoły idą tylko dzieci wybrane przez rodziców, najzdolniejsze. Reszta pozostaje w domu i pomaga mamie lub tacie w polu i przy zwierzętach. – Idą na cały dzień w busz je wypasać. Biorą buteleczkę wody i to wszystko – mówi o. Segieth. Dzieci, które mogą się uczyć, są uprzywilejowane i często bardzo zdeterminowane. Muszą same zapracować na ubranie i osobiste potrzeby. Ojciec Rafał opowiada o chłopcu, który codziennie w 8-kilometrowej drodze do szkoły pokonywał dwa pasma górskie. – Chciał zostać księdzem i został, mimo że ojciec bardzo się sprzeciwiał. W dzień prymicji tato poszedł się powiesić, ale rodzina go uratowała – opowiada misjonarz.

W ostatnich latach chęć do nauki podkopywała gorączka złota, która opanowała Burkina Faso. W prymitywnych biedaszybach, sięgających dziesiątki metrów w głąb ziemi, ginęli dorośli i dzieci. Ale niektórym udało się znaleźć samorodki złota i szybko się wzbogacili. – Dzieci to widziały, rzucały szkołę. Od dwóch lat ze złotem jest trudniej. Bo teraz jest ono już 100 metrów pod ziemią, a kopiący dochodzą do 70 metrów. Więc nie jest to już tak opłacalne, a ryzyko coraz większe – relacjonuje o. Segieth.

Jeszcze trudniejszą drogę do wiedzy mają dzieci, które po ukończeniu 6-klasowej szkoły podstawowej chcą uczyć się dalej. Gimnazjów jest tam bardzo mało. Młodzież wyrusza do wiosek z gimnazjami i szuka kwatery. Młodzi wynajmują kącik 3 na 3 metry w byle jak skleconych, nietynkowanych domach, z dziurawymi dachami z pordzewiałej blachy. – Kiedy wrócą z gimnazjum, jest szósta wieczorem, muszą iść po wodę, to też kawałek drogi. Potem coś ugotować, umyć się i mogą się uczyć, a jest już głęboka noc. Rzadko mają łóżko, śpią na matach, kawałkach materiałów. Jak pada deszcz, muszą uciekać z książkami i zeszytami, bo z dachu leje – opowiada misjonarz. Zwykle muszą sami zarobić na jedzenie i utrzymanie. – Kiedy jedzenia zabraknie już całkiem, wracają do domu po woreczek zboża, zgodnie z powiedzeniem „głód wypędza szczura z nory” – dodaje franciszkanin.

Nie wszyscy mają tak dobrze

– Chociaż dzieci są inteligentne, to widzicie, że nie jest im łatwo. Dlatego nie dziwcie się, że czasami nie zdają egzaminów albo przerywają naukę – mówił o. Rafał Segieth do stu uczestników franciszkańskiego programu pomocy edukacyjnej, którzy przyjechali na Górę Świętej Anny, żeby spotkać się z misjonarzem. Opowiadał ciekawe rzeczy i przywiózł aktualne zdjęcia, listy, a nawet kopie świadectw szkolnych podopiecznych z Burkina Faso.

Marta i Benedykt Tararowie, wtuleni w ramiona mamy Anety i taty Michała, słuchają długiej opowieści z Burkina Faso. Obok siedzą dziadkowie dzieci – Gerhard i Anna Tararowie z Węgier k. Opola. – Jesteśmy tu z naszymi dziećmi, żeby zobaczyły inny świat. Bo one mają wszystko, a oprócz szkoły nie mają wielkich obowiązków. Chcemy im pokazać, że nie wszyscy mają tak dobrze jak one – podkreśla Aneta Tarara.

Paweł i Bernadetta Porwołowie z Pszowa także opłacają edukację dzieci z terenu parafii Korsimoro. – Choć przez 6 lat nie dostaliśmy od dziecka, które wspieramy, żadnego listu czy zdjęcia, to nas nie zniechęca. Wiemy, że nasze pieniądze idą na właściwy, bardzo dobry cel i nie są marnowane. Co roku staramy się wysyłać więcej – mówi Paweł Porwoł.

Bywa, że dzieciom z Burkina Faso pomagają grupy dzieci z Polski. Na przykład kółko misyjne w Krośnicy, animowane przez anglistkę Edytę Bieniek, czy dzieci z przedszkola w Jemielnicy, które do pomocy małym Burkińczykom zachęciła 10 lat temu s. Leonia. – Tę działalność bardzo wspierają rodzice naszych przedszkolaków, co uważam za ważne – mówi Irena Sus, dyrektorka przedszkola.

50 euro w dawkach

Zasada pomocy jest prosta i przejrzysta. Chcący pomóc deklaruje finansowanie rocznych kosztów edukacji, tj. 50 euro. W tym mieści się opłata za szkołę, przybory szkolne, ubranie, czasem starcza na trochę jedzenia. Kto chce, wpłaca więcej i ta większa pomoc trafia do konkretnego dziecka, które jest mu „przypisane”. – Nie wrzucamy wszystkiego do jednego kotła, z którego potem wydzielamy po równo. Dziecko otrzymuje tyle, ile opiekunowie wpłacają – mówi o. Krystian Pieczka, dyrektor Ośrodka Pomocy Misjom Franciszkańskim. – To dla nas jest technicznie trudniejsze, ale dzięki temu wiadomo, które dziecko ile dostało. Można to sprawdzić w bazie. Nie ma niejasności, czy wszystkie pieniądze poszły na pomoc dzieciom, czy nie – podkreśla o. Rafał.

Pomoc jest przekazywana sukcesywnie, nie cała kwota na raz. Pieniądze dostają rodzice, nie dzieci. Nie jest to łatwe zadanie logistycznie, bo podopieczni programu uczą się w 70 szkołach w promieniu 55 km od Korsimoro. Na koniec roku szkolnego o. Rafał organizuje spotkania z wszystkimi „stypendystami”. Przychodzą z rodzicami. Robią zdjęcia i kopie świadectw, przynoszą listy do swoich opiekunów w Polsce. Informacje wprowadzane są do bazy danych annogórskiego ośrodka – są tam personalia i adnotacje, którą klasę uczeń ukończył. I czy ukończył – bo zdarzają się też przypadki przerwania nauki z powodów losowych albo oblania egzaminów. Jeśli uczeń nie zdaje do następnej klasy, musi szukać nowej szkoły.

Pomocą objęci są zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie oraz animiści, którzy stanowią większość społeczeństwa burkińskiego. – Dzięki wam te dzieci nie są skazane na to, by ciągle chodzić i prosić. Mogą stanąć na własnych nogach. Czasem są pytania: my im, muzułmanom, pomagamy, a oni atakują chrześcijan. Cóż dzieci są temu winne? A islamiści zyskują wpływy często właśnie dzięki brakowi edukacji. Człowieka wykształconego trudniej zmanipulować, indoktrynować – tłumaczy o. Krystian Pieczka.

– Jeśli franciszkanie uważają, że tak powinno być, to nie ma o czym mówić. Oni znają sytuację – mówi Paweł Porwoł. Także państwo Danuta i Wojciech Niewiadomscy nie dziwią się temu. Pomagaliby także dziecku muzułmańskiemu. – Trochę jeździmy po świecie, wiemy, jak to wygląda, rozumiemy tę sytuację – mówią. Wybierają się do Burkina Faso, żeby odwiedzić o. Rafała i „swojego” 9-letniego chłopczyka, choć jego nazwisko nie od razu potrafią dokładnie wypowiedzieć: Fatao Ouissogonoma.

TAGI: