Western XXI w.

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 19.09.2015 06:00

O grze w reprezentacji Polski, ucieczce do klasztoru, aresztowaniu rodziców i marzeniach z s. Dominiką Szczepanik rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

 – W drodze doświadczyłam prawdziwej jedności Kościoła – mówi mniszka Agnieszka Napiórkowska /Foto Gość – W drodze doświadczyłam prawdziwej jedności Kościoła – mówi mniszka

Agnieszka Napiórkowska: Obecnie w Kościele przeżywamy Rok Życia Konsekrowanego. Czy w związku z tym rokiem w Waszym klasztorze pojawiły się jakieś dodatkowe modlitwy, akcje powołaniowe, nowe inicjatywy?

S. Dominika Szczepanik: Jeśli chodzi o naszą wspólnotę, to organizowałyśmy spotkania dla młodzieży szkolnej, podczas których jedna z sióstr opowiadała o specyfice naszego życia. Poza tym 14 marca odbyło się u nas spotkanie modlitewne dla osób życia konsekrowanego z czynnych zgromadzeń żeńskich. W jego programie były adoracja Najświętszego Sakramentu, Droga Krzyżowa na terenie naszego ogrodu i konferencja bp. Andrzeja F. Dziuby. Wszystko zakończyła agapa. Dodatkowo w każdą sobotę odnawiamy wspólnie śluby zakonne. Czytamy też wszystko to, co papież Franciszek do nas pisze, czyli jego list apostolski „Świadkowie radości”, napisany do zakonnic i zakonników na rozpoczęcie Roku Życia Konsekrowanego, a także listy: „Radujcie się...” i „Rozpoznawajcie...”. Z myślą o tym roku wydałyśmy też specjalny kalendarz.

To we wspólnocie. A tak osobiście – czy mogłaby Siostra powiedzieć, jaki jest to czas dla Siostry?

Kiedy usłyszałam, że będzie Rok Życia Konsekrowanego, poczułam, że Pan Bóg chce ukazać nas jako tych, którzy są i Jego ukazują. Dla mnie było to też zaproszenie do tego, bym po raz kolejny zastanowiła się nad swoim powołaniem, nad tym, co robię tu, w klasztorze, i dla Kogo żyję. To także wezwanie, by jeszcze mocniej rozpalić w sobie miłość do Jezusa.

Od dzieciństwa Siostra wiedziała, przeczuwała, że ma powołanie do życie zakonnego?

Może trochę. Pamiętam, że kiedy byłam małą dziewczynką, gdy pytano mnie, kim będę, zawsze odpowiadałam, że siostrą zakonną albo piłkarką. Nie wiem, skąd mi się to wtedy brało. Pan Bóg spełnił oba pragnienia. Od dziecka lubiłam chodzić na samotne spacery, by tam się modlić i śpiewać psalmy. Siadałam na kamieniu, patrzyłam na przyrodę i czułam Bożą obecność. Później, w ogólniaku, bardzo chciałam być dobra. Chciałam, by człowiek, który się ze mną spotyka, czuł się przy mnie dobrze, bezpiecznie. Starałam się też zauważać potrzeby innych i pomagać im być szczęśliwymi. W trzeciej klasie liceum odkryłam, że nie wystarczy być tylko dobrym, ale trzeba też jakoś wejść w to życie dorosłe. Coraz częściej przemykała mi przez głowę myśl o zakonie.

Kiedy o tym myślałam, jedna z koleżanek zaproponowała mi wyjazd do swojej siostry bernardynki do Łowicza. Była to dla mnie odpowiedź Boga na moje rozterki. Kiedy zastanawiałam się nad swoją drogą, z wielu stron zaczęły napływać różne propozycje. Wujek zaproponował wyjazd do Chicago, mama obiecała załatwić mi pracę w Niemczech, a trener wróżył mi karierę sportową, bo byłam już wówczas w kadrze Polski, w reprezentacji. Każdy miał jakiś pomysł na moje życie. A w moim sercu rodziła się prawdziwa miłość do Jezusa. Chciałam czegoś innego. Coraz bardziej stawało się realne, że ja chcę być z Nim.

Z tego, co Siostra mówi, widać, że Pan Bóg prowadził Siostrę od początku niezwykłą drogą wolności, że ukazywał różne możliwości i pozwalał rozwijać pasje. Ot, choćby ta gra „w nogę”. Mało która dziewczyna zachodzi tak wysoko w tej dyscyplinie. I mało którą ona tak kręci.

Coś w tym jest. Od dziecka „noga” była moją wielką pasją. Kiedy byłam mała, siadywałam na ganku i patrzyłam, jak mój brat i kuzyni kopali piłę. Szybko stwierdziłam, że ja też tak chcę i zaczęłam z nimi grać. A że to mi się podobało, szło mi coraz lepiej. Później nauczyciel wf wziął nas na zawody. Pamiętam, że wtedy strzeliłam piękną bramkę z rzutu karnego. Po meczu od trenera klubu Zryw Książki dostałam propozycję gry w jego klubie. Mimo że był to wiejski klub, przeszłyśmy z nim do pierwszej ligi. To było niezwykłe osiągnięcie. Grając, poznawałyśmy inne miasta, środowiska. To było coś pięknego i niecodziennego. Ten klub był moją pierwszą wspólnotą. Moja hierarchia wartości ułożona była tak: na pierwszym miejscu Pan Bóg, potem piłka nożna, szkoła i na czwartym chłopaki. (śmiech)

Gdy już doszłyśmy do I ligi, zaczęli nas zauważać inni trenerzy. Jako pierwsza z klubu dostałam powołanie do reprezentacji do lat szesnastu (U-16). Wówczas trener powiedział, że ja przecieram szlaki dla innych. I tak było. Z gry w piłkę zrezygnowałam, wstępując do zgromadzenia. (śmiech) Potem dostałam powołanie do U-19. Zagrałyśmy w mistrzostwach Europy. Dotarłyśmy do półfinałów, które odbywały się w Wenecji. Najlepszy mój mecz był z Rosją, podczas którego strzeliłam bramkę. Byłam środkowym pomocnikiem, ale ponieważ w reprezentacji nie było dobrych bramkarek, a mi to całkiem nieźle wychodziło, to stałam też na bramce. To była naprawdę moja pasja. Byłam w tym cała. Nie interesowało mnie zmęczenie, ból.

Zawsze zachwycają mnie takie opowieści, które potwierdzają, że do klasztorów nie wstępują niezdecydowane osoby, niewiedzące, co zrobić ze swoim życiem, ale kobiety z pasją, pełne życia, które dla Jezusa zostawiają wszystko, co dawało smak ich życiu.

Dobrze, że to zauważyłaś. Do klasztoru wstępują naprawdę świetne babki, które gdyby były w świecie, mogłyby go zawojować. Ale z miłości do Jezusa wszystko zostawiają. Tak było w moim przypadku. Jego wezwanie było piękniejsze i tak silne, że nie sposób było się mu oprzeć. Cieszę się, że Jezus dał mi posmakować życia, sukcesu. Myślę też, że ten sport nauczył mnie oddania, wewnętrznej dyscypliny, współpracy. To wszystko teraz owocuje i przydaje się w klasztorze.

Gdy wchodziła Siostra do łowickiego klasztoru bernardynek, od razu wszystko stało się jasne? Poczuła Siostra, że to jest to miejsce, to powołanie?

Weszłam do kościoła, zobaczyłam Najświętszy Sakrament. Poleciały mi łzy i poczułam, że to jest to miejsce. Zyskałam pewność, że On zaprasza mnie do bycia z Nim. A potem, kiedy słuchałam tego, co mówiły siostry, moje serce coraz bardziej się rozpalało...

Z tego, co wiem, kropką nad „i” był wyjazd przed maturą do Częstochowy. Proszę opowiedzieć, co się tam stało?

Po raz kolejny otrzymałam zaproszenie od Jezusa. W czasie kazania ksiądz zadał nam takie pytanie: „A może w tej chwili Jezus ciebie powołuje do służby?”. Zaczęłam się rozglądać po kościele i nagle miałam wrażenie, jakbym była w nim sama z tym księdzem. Wtedy to „pójdź za Mną” usłyszałam bardzo wyraźnie. W autokarze nasz katecheta pytał, kto będzie księdzem. Nikt się nie zgłosił. Na pytanie: „A kto zakonnicą?” przy wszystkich moich koleżankach odpowiedziałam, że ja. Ksiądz był mocno zaskoczony. Nie byłam wówczas aniołkiem. Na religii z chłopakami grałam w karty.

Po powrocie do domu od razu obwieściła Siostra wszystkim swoją decyzję czy dała sobie czas, by ona dojrzała w sercu?

Czas między maturą a wrześniem był bardzo trudny. Wiedziałam już, czego pragnę i do czego zaprasza mnie Jezus, ale czułam też, że ani rodzice, ani moje otoczenie nie będą z tej decyzji zadowoleni. Zdałam maturę. Po niej zagadnęłam mamę, że chciałabym wstąpić do klasztoru. Ona zbyła to śmiechem, mówiąc, żebym najpierw skończyła studia. Wtedy poczułam, że to, co chcę zrobić, nie będzie proste, tym bardziej że bardzo kochałam rodziców. Jeżdżąc na różne zawody, cały czas zastanawiałam się, jak to zrobić. Dla świętego spokoju złożyłam papiery na AWF w Poznaniu.

Co ostatecznie zdecydowało o tym, że Siostra przyjechała do Łowicza?

Moje wstąpienie poprzedziły dwa wesela. Pamiętam moment, gdy moja kuzynka ślubowała, że nie opuści swojego męża aż do śmierci. Spojrzałam wtedy na Pana Jezusa Ukrzyżowanego i powiedziałam, że ja tak chcę dla Niego, że chcę Mu oddać swoje życie. W tym czasie przyjechałam do Łowicza, z którego do domu wróciłam z siostrami, bo akurat jechały one w moim kierunku sprzedawać dewocjonalia. Od razu powiedziałam rodzicom, że chcę wstąpić do klasztoru. Dostali furii. Po radę udałam się jeszcze do babci, która mnie wsparła, mówiąc, że jeśli tego pragnę, to mam za tym iść. Prosto od niej pojechałam do księdza proboszcza po stosowne dokumenty. Tam dopadli mnie rodzice. Zabrali mnie do domu, odebrali telefon, zaczęli pilnować.

Podjęłam decyzję o ucieczce. Wiedziałam, że niedaleko są siostry, które mnie przywiozły do domu. Pojechałam na poprawiny. Postanowiłam się tam dobrze najeść, by mi wystarczyło na drogę do Łowicza. Oko na mnie miał wujek, z którym wróciłam do domu. Kiedy się czymś zajął, wzięłam różaniec, buty, książkę „O naśladowaniu Chrystusa” i wyszłam piwnicą. Wcześniej poszłam do swojego pokoju i prosiłam Matkę Bożą, by mi pomogła jakoś namierzyć siostry. I wtedy wydarzył się cud. Za dwie minuty na numer stacjonarny one zadzwoniły. Poprosiłam, by mnie zabrały do klasztoru. Były w lekkim szoku, ale się zgodziły.

Nocą dotarłyśmy do Łowicza. Byłam szczęśliwa i spokojna. Rano wstąpiłam do bernardynek. Chwilę po tym przyjechali rodzice. Spotkałam się z nimi już w rozmównicy. Byli zdenerwowani. Błagali, bym nie marnowała sobie życia. Prosili, żebym z nimi wracała do domu. Potem powiedzieli, że przeze mnie babcia miała zawał. Sprawdziłam to. Kłamali. Nie chciałam już z nimi rozmawiać. Krzyczeli, że siostry mnie narkotyzują, potem, że jestem psychicznie chora. Kiedy chciałam się pożegnać, tata chwycił mnie za ręce i próbował wyciągnąć przez kraty. Wyrwałam się i uciekłam na chór. Razem z wujkiem forsował kratę, wszedł do klauzury. Szukał mnie po pokojach.

Nie było wyjścia. Siostry wezwały policję, która złapała ich tuż przed chórem, na którym się ukryłam. Tu, w klasztorze, mówimy, że był to western XXI wieku. Policjanci zabrali rodziców. Potem przyjechali po mnie. Musiałam złożyć zeznania i poddać się badaniom. Dowiedziałam się, że rodzice za to, co zrobili, mogą iść nawet do więzienia. Uprosiłam policjantów, żeby znaleźli inne rozwiązanie. Tłumaczyłam, że rodzice robili to z miłości. W komisariacie jeszcze raz rozmawiałam z rodzicami. Tata płakał. Powiedziałam mu, że jest to jedna z niewielu sytuacji, w których widzę, że jest ojcem i że mnie bardzo kocha. Mama odpuściła. Powiedziała, że chce, abym była szczęśliwa. Pożegnaliśmy się. Oni wrócili do domu, ja do klasztoru.

Dziś Wasze relacje są już poprawne, ciepłe czy nadal są rozczarowani i zbuntowani?

Z mamą jest dobrze, nawet bardzo. Z tatą nadal trudno. Myślę, że potrzeba jeszcze czasu i modlitwy, by się z tym pogodził. Mimo to oboje byli na moich obłóczynach i ślubach. Błogosławili mnie.

Jest już Siostra po ślubach wieczystych?

Tak. To była piękna chwila. Poprzedziły ją niesamowite rekolekcje. Bardzo wtedy czułam Jego obecność, ale i doświadczałam tego, że zostając w klasztorze, składam pewną ofiarę. Rezygnuję z życia w świecie, z bycia matką. Przed ślubami to bardziej uderzało. Zastanawiałam się też nad tym, czy mam zostać tu, czy iść do jakiegoś zakonu czynnego. Zostałam. Kiedy złożyłam śluby, czułam się cała Jego. Wiedziałam, że On będzie mi zawsze wierny i ja też będę starała się na tę wierność odpowiadać.

To było coś pięknego! Z roku na rok Bóg odpowiada na wszystkie moje pragnienia. Studiuję pedagogikę. Pewnie to pozwoli mi pracować z dziewczynami z bursy. Mam takie przekonanie, że Jezus mnie jeszcze nieraz zaskoczy, że wykorzysta dary, które mi dał. Dlatego nadal kopię piłkę. Nieraz nawet namówię jakąś siostrę, by mi postała na bramce...

W tym roku spełnionym pragnieniem i marzeniem była możliwość pójścia na pielgrzymkę. Wiem, że od kilku lat Siostra o to prosiła.

Od lat przed pielgrzymką ks. Rafał Babicki pisał do nas list z prośbą o modlitwę za pątników. Marzyłam, by z nimi pójść i się modlić. Pragnienie to nosiłam od początku, bo kiedy Maryja pomogła mi wstąpić do klasztoru, obiecałam, że pójdę Jej za to podziękować. Pisałam prośby, ale... nie dostawałam zgody. W tym roku się udało. Poszłam z s. Ludwiką. Ja jestem maryjna. Urodziłam się w Jej święto, w Jej święto też wstąpiłam do klasztoru. Jej też oddałam swoich rodziców pod opiekę.

Czy pielgrzymka była dla Was czasem łaski? Czy były to ważne rekolekcje?

Wyjątkowe. Szło mi się bardzo dobrze. Nie miałam bąbli. Czułam przez cały czas modlitwę moich sióstr. W plecaku niosłam wiele intencji. Podczas drogi doświadczyłam jedności Kościoła. Tego, że jesteśmy wszyscy w drodze do nieba. Niesamowite było to, że razem mogliśmy się modlić, wędrować, wspierać.

Wiele osób do nas podchodziło. Pytało nas o klauzurę, o nasz dzień, o naszą miłość do Jezusa. Byli też tacy, którzy dziękowali za naszą obecność. Idąc, doświadczyłyśmy także modlitw Kościoła zanoszonych za nas. To wielkie przeżycie. Cenne było także to, że mogłyśmy pielgrzymować razem z siostrami z innych zgromadzeń. A poza tym na pielgrzymce byłam podwójną siostrą – zakonną i pielgrzymkową. Bardzo bym chciała, abyśmy co roku mogły tak iść.

Młodzież na różne sposoby doceniała Waszą obecność. Zostałyście nawet nazwane „hitem pielgrzymki”. Czy po powrocie będziecie towarzyszyły im duchowo, choćby w przygotowaniach do Światowych Dni Młodzieży?

O ŚDM dużo słyszałyśmy. Na pielgrzymce też była o nich mowa. Zresztą młodzież zadeklarowała chęć przychodzenia do nas. Chęć wspólnej modlitwy. Ja na pewno bardzo będę się za nich wszystkich modlić. I za to dzieło też. Może jest to zuchwałe, ale mam nadzieję, że Bóg pozwoli nam tam być nie tylko duchowo.

Na koniec chciałam zapytać o marzenia. Czy będąc w klasztorze, marzy Siostra o czymś? Jeśli tak, to czy są to tylko marzenia duchowe, czy może są też jakieś zwykle, banalne, ludzkie?

Jasne, że marzę. Jestem normalnym człowiekiem. Nie będę mówić o tych duchowych, bo trochę już o nich wspominałam. Z takich przyziemnych moim wielkim marzeniem było szusowanie na nartach w Alpach. Nieraz śmiałam się, że Jan Paweł II też ukradkiem opuszczał Watykan, by pochodzić po górach i pozjeżdżać na nartach. Kto wie, może i mnie się kiedyś to uda?

TAGI: