Proszę nie pytać dlaczego

publikacja 13.09.2015 06:00

O posiłkach z tubylcami, dobrych kontaktach z muzułmanami i życiu daleko od cywilizacji z Justyną Brzezińską, świecką misjonarką pracującą w Czadzie rozmawia Klaudia Cwołek

 Justyna Brzezińska z małą Emelie w ośrodku w Laï Archiwum prywatne Justyna Brzezińska z małą Emelie w ośrodku w Laï

Klaudia Cwołek: Czad to sam środek Afryki, jeden z najbiedniejszych krajów świata, temperatury wyższe niż u nas tego lata. Jakie było Pani pierwsze spotkanie z tym miejscem?

Justyna Brzezińska: Pierwsze odczucie to upał i bieda. Miałam jednak taką dogodność, że zanim pojechałam do siebie, do Laï, pierwsze dwa tygodnie spędziłam w Bologo na misji u jednego z Polaków. To była aklimatyzacja, kiedy mogłam mniej więcej dowiedzieć się, jak jest w Czadzie. Niektórzy żartują, że Czad to taki skansen. Kraj jest bardzo zacofany i wielu rzeczy brakuje. Nie ma prądu, na wioskach nie ma bieżącej wody, a nieraz w ogóle jest trudny do niej dostęp. Kobiety chodzą czasami po kilkanaście kilometrów do studni. Ale generalnie nie było wielkiego zaskoczenia, bo chyba byłam dobrze przygotowana. Mam też taki dar, że wchodzę bardzo szybko w nowe środowisko.

Nie było to zresztą pierwsze zetknięcie z Afryką...

Drugie, bo pierwsza była Ghana, gdzie pracowałam sześć lat temu w ramach Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Ale to są inne światy. W Ghanie prowadziliśmy wakacyjny obóz dla dzieci.

Z tego, co wiem, Czadu Pani sobie nie wybrała.

Czad był ostatnim miejscem, gdzie chciałam jechać. Przygotowywałam się do Republiki Środkowoafrykańskiej, ale ze względu na wojnę musiałam zmienić kierunek. Czad „przyszedł” za pośrednictwem ks. Jarka Zawadzkiego z naszej diecezji, który tam pracował i napisał list z pytaniem, czy jest dla mnie miejsce. Okazało się, że jest i mogę jechać. I dobrze się stało.

Na razie jest to kontrakt na dwa lata. Będzie się Pani starać o jego przedłużenie?

Tak, jest taka opcja, choć na razie nie mówię ani tak, ani nie. Zobaczymy, co przyniesie czas. To zależy też od stanu zdrowia i od wielu innych rzeczy.

Nie wszyscy Europejczycy w Afryce jedzą razem z tubylcami, bo boją się chorób. Pani się na to świadomie zdecydowała. Dlaczego tak?

Trudno to wytłumaczyć, ale jak chce się być z ludźmi i zdobyć ich zaufanie, to trzeba troszeczkę żyć tak jak oni. Gdy jesteśmy na wioskach, to oni dzielą się tym, co mają, a czasami nawet dają więcej, niż sami mają. To jest ich wdowi grosz i mnie osobiście głupio jest odmawiać. Robię to rzadko, jak już naprawdę jestem chora. I wtedy oni to rozumieją. Normalnie, jak jest wszystko w porządku, jem z nimi dlatego, że to buduje zaufanie, relacje. Jeśli ktoś z nimi nie zje posiłku, oni to zapamiętają. „Moje” dzieci w ośrodku wtedy pytają, dlaczego ktoś tak zrobił. Czy nie chce, czy się ich boi, czy jedzenie mu nie smakuje...

Na czym polega Pani praca?

Jestem odpowiedzialna za ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych w Laï; to jest coś w rodzaju internatu. Pod opieką mam 30 dzieci, które wyjeżdżają do domu tylko na przerwę świąteczną. U nas mieszkają i mają zajęcia dodatkowe i wyrównawcze. Dochodzą do nas także dzieci z naszej miejscowości. Moim zadaniem jest organizacja pracy ośrodka i ich czasu.

Jakiego rodzaju jest to niepełnosprawność?

W większości ruchowa, głównie niedowłady, które przede wszystkim wynikają z przebytego polio. Czasem są inne uwarunkowania, w tym także urazy po gwałtach. Niestety, zdarzają się sytuacje, że dzieci, zwłaszcza dziewczynki, są gwałcone w domach czy sąsiedztwie.

Ile osób jeszcze pracuje w ośrodku?

Obecnie jestem jedyną Europejką, mam do pomocy na etacie dwie miejscowe osoby i kilku nauczycieli na każdym poziomie. W biurze siedzę, jak już muszę. Pod moją opieką są młodsze dzieci, które nie chodzą do szkoły i niekoniecznie są niepełnosprawne. A to dlatego, że jedna z moich pracownic przyjmuje do siebie do domu sieroty. To długa historia, ale ta kobieta jest niesamowita. Dzieli się tym, co ma. Obecnie ich wszystkich w domu jest dwudziestka. I te dzieci przychodzą rano do mnie na zajęcia, uczę je pisać, czytać, uczę różnych plastycznych umiejętności. Po południu dwa razy w tygodniu mamy zajęcia z nauki zawodu: robienia na drutach czy szycia, a trzy razy – zajęcia wyrównawcze. Wtedy teoretycznie mam wolne, ale praktycznie zajmuję się maluchami, bo grupa jest za duża na jednego nauczyciela. A to jest dla mnie wyzwanie, bo te małe dzieci jeszcze nie mówią po francusku, a ja nie mówię w ich dialekcie. Oprócz tego mam jeszcze grupę najstarszych dzieci, w sumie już młodzieży, na zajęciach z przysposobienia do zawodu. W sobotę po południu prowadzę katechezę, przygotowuję dzieci do niedzielnej liturgii. A wieczorem oglądamy jakiś film.

Ma Pani swój wolny dzień?

Teoretycznie niedzielę, ale nie zawsze.

Po pobycie w Ghanie zachwycała się Pani tym, że tam nie ma wyścigu szczurów.

W Czadzie też nie ma, ludzie żyją bardzo powoli, mają na wszystko czas. Jeśli proszę o jakąś naprawę i ktoś mówi, że przyjdzie dziś lub jutro, to wiem, że może do końca tygodnia się zjawi lub też nie. Można więc uczyć się cierpliwości. Czasem potrzebuję coś na już, a tam nie ma takiego pojęcia. Na elektryka czekałam na przykład trzy tygodnie. Internet satelitarny mamy, ale taki, że mogę co najwyżej ściągnąć pocztę albo porozmawiać przez Skype’a.

A do najbliższych Europejczyków jest daleko?

Na szczęście biskup Laï jest Hiszpanem i jest w pobliżu, bo mieszkam obok katedry. Laï to miejscowość, którą co do wielkości porównuję z naszymi Ziemięcicami, choć w tamtych warunkach należy do większych. W mojej diecezji pracuje dwóch księży z Polski, ale odległości są duże. Co najmniej trzy godziny dojazdu.

Jak wygląda tam życie religijne?

Ludzi w kościele w Laï jest dużo, na wioskach wygląda to trochę inaczej, także ze względu na odległości, jakie muszą pokonać, by dojść na Mszę. Wiele jest jeszcze osób nieochrzczonych, jednak w ciągu roku jest sporo nowych chrztów. Są takie Msze, podczas których chrzci się od 60 do 80 dorosłych i młodzieży. Osobiście byłam tylko na jednej Mszy, gdzie chrzczone były malutkie dzieci do 2., 3. roku. Msza też wygląda inaczej niż w Polsce. W niedzielę trwa co najmniej 2 godziny, są procesja z darami, tańce, dużo śpiewu. W tygodniu jest krócej. Wszystko odbywa się w ich lokalnych językach.

Z oficjalnych statystyk wynika, że chrześcijanie w Czadzie stanowią mniejszość, ale w waszym regionie te proporcje wyglądają chyba inaczej.

To jest może pół na pół z muzułmanami. Ale to trudno policzyć. W całym kraju chrześcijan będzie do 20 proc., choć podawane są różne liczby.

Czy na co dzień doświadczacie jakichś napięć na tle religijnym?

Nie, w każdym razie ja się z tym nie spotkałam. Na samym początku mojego pobytu zdarzyły się sytuacje konfliktowe, ale nie na tle religijnym, tylko bardziej klanowym. Była strzelanina, miałyśmy zakaz wychodzenia. Ponieważ w tym czasie byłam chora, więc to przespałam.

Czy różne społeczności religijne na co dzień się przeplatają, czy każda żyje w swoim świecie?

Ludzie muszą ze sobą współgrać. Na przykład targi i sklepy należą do muzułmanów. Więc idąc na zakupy, kontaktujemy się ze sobą. Przy czym dla mnie oni są bardzo mili, choć musiałam się przyzwyczaić do tamtejszego sposobu handlowania, co nie było na początku łatwe.

Wybrała Pani taki styl życia...

Proszę tylko nie pytać dlaczego. Sama do końca nie wiem. To jest chyba kwestia powołania, jedynie tak mogę to wytłumaczyć, bo nie jest łatwo zrezygnować z życia, które ma się ułożone.

Zwłaszcza że w Polsce Pani też pomagała osobom niepełnosprawnym.

Przez kilka lat przed wyjazdem pracowałam z najmniejszymi dziećmi do 6.– 7. roku życia, które są niepełnosprawne i mają jednocześnie różne problemy wzrokowe.

Może właśnie przy tych dzieciach nauczyła się Pani widzieć dalej i głębiej?

To jest prawda, że one dużo uczą. Tak samo jest w Afryce. To nie jest tylko tak, że ja coś daję, ale sama też wiele dostaję i od dzieci, i od rodziców. Nie żałuję wyboru, już chciałabym jechać z powrotem.

Justyna Brzezińska urodziła się w Gliwicach w 1986 roku. Studiowała oligofrenopedagogikę i pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą w Krakowie. Pracowała w Domu Małego Dziecka, prowadzonym przez siostry służebniczki w Gliwicach, i w Regionalnej Fundacji Pomocy Niewidomym w Chorzowie. Na studiach zaangażowała się w Salezjański Wolontariat Misyjny w Świętochłowicach, dzięki któremu w 2009 roku przez półtora miesiąca była w Ghanie. Ukończyła też dziewięciomiesięczny kurs w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Do Czadu wyjechała we wrześniu ubiegłego roku, wysłana oficjalnie przez biskupa gliwickiego jako świecka misjonarka. Obecnie przebywa na urlopie w Polsce.

TAGI: