Na linii frontu

Marcin Jakimowicz

publikacja 09.08.2015 06:00

O pomysłach z piekła rodem i seksie, który jest Boski, z ks. Robertem Skrzypczakiem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Na linii frontu jakub szymczuk /foto gość W ubiegłym stuleciu walka o oderwanie człowieka od Boga toczyła się w komitetach partyjnych, dziś toczy się na poziomie ludzkiej seksualności – opowiada ks. Robert Skrzypczak, autor książki „Wiara i seks”

Marcin Jakimowicz: Żyjemy na pierwszej linii frontu?

Ks. Robert Skrzypczak: Z całą pewnością. Jesteśmy kolejnym pokoleniem dziedziczącym rewolucję seksualną, która przetoczyła się przez Zachód w 1968 r. Punktem wyjścia tego gigantycznego buntu było zniszczenie wszelkich dotychczasowych autorytetów, punktów odniesienia. Rewolucja ta uderzyła nie tylko w państwo (wysyłające młodych do Korei czy Wietnamu), ale i w instytucję Kościoła, ojca, rodziny. Zaangażowali się w nią na Zachodzie również duszpasterze akademiccy. To oni szli z młodymi na barykady, gdzie propaganda marksistowska mieszała się ze słowami katechizmu. Wykrzykiwano hasła wyzwolenia się spod prawa ograniczeń: „Zakazane zakazywać!”.

Polska żyła wówczas „Dziadami” Dejmka i antyżydowską nagonką Gomułki…

Mieliśmy inne problemy. Kościół walczył o przetrwanie, o zachowanie tożsamości w systemie totalitaryzmu. Mam jednak wrażenie, że dziś w Polsce mamy do czynienia z wtórną falą uderzeniową…

Dlaczego to atak w rodzinę jest strefą najbardziej krwawych działań wojennych?

Bo rodzina jest pomysłem Pana Boga. Trudno jest uzasadnić jej istnienie, jeśli nie weźmie się pod uwagę biblijnej wizji człowieka. To Bóg stworzył człowieka jako mężczyznę i kobietę.

A pierwszym błogosławieństwem, które usłyszał Adam, było: bądźcie płodni i rozmnażajcie się.

Tak! Dlatego haseł: „rodzina”, „małżeństwo”, „wierność”, „nierozerwalność”, „wielopokoleniowość”, „czystość”, „otwarcie na życie”, „hojność” nie można zrozumieć bez tego najważniejszego kontekstu: jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga. Nie mam wątpliwości: przystąpiono do walki z rodziną, by doprowadzić do sekularyzacji. W książce „Wiara i seks” próbuję udowadniać to na faktach. Nie jest tak, jak chciało niegdyś wielu socjologów, że to sekularyzacja doprowadza do rozpadu rodziny. Nie! Jest dokładnie odwrotnie: to rozbicie rodziny ma w efekcie doprowadzić do osłabienia w ludziach wiary, więzi, ufności.

Dlaczego media, alarmujące, że na Kowalskiego, który za kilkanaście lat pójdzie na emeryturę, „nie będzie miał kto pracować”, strzelają sobie w stopę, pisząc bzdury o przeludnieniu?

Im bardziej człowiek gubi Pana Boga i zaczyna służyć wielkiej Bogini Techne, Bogini Dobrobytu, tym bardziej zawężają się mu i wyobraźnia, i perspektywa. To dotyczy wszystkich: poczynając od wielkich tego świata, a kończąc na ojcu, który siada, by zrobić rodzinny budżet. Kiedyś taki człowiek myślał perspektywicznie, dokonywał wyborów, mając na uwadze dobro wnuków. Dziś kompletnie się o tym nie myśli. Liczymy na szybki rezultat, patrzymy na słupki poparcia, prognozujemy do kolejnych wyborów.

Krótki dystans…

Liczy się „tu i teraz”. Ważny jest tymczasowy dobrobyt. To zdumiewające: nie widzimy związku między dzisiejszym egoizmem (inwestowaniem, lokowaniem w siebie) a życiem przyszłych pokoleń. Wszystko staje się nietrwałe, kruche, tymczasowe. Młodzi decydując się na związki partnerskie, odkładanie urodzenia dziecka na później, nie wiążą tych decyzji z tym, że przełożą się one na ich bezpieczeństwo ekonomiczne. A przecież „by urosło, trzeba zasiać”! Młodzi ślepo wierzą we wszechpotęgę państwa, w to, że zapewni im ono bezpieczeństwo…

Nie zapewni?

Nie. Zapłatą za egoizm jest samotność. Zapłatą za grzech jest śmierć.

„Kto chce zachować swe życie, straci je” – powtarza Ksiądz za Jezusem. Kto dziś chce tracić życie? Trwa zabawa… Socjologowie, szukając wspólnego mianownika określającego to pokolenie, mówią: to ludzie uprawiający kult przyjemności.

To prawda. Dlatego Ewangelia jest bombą egzystencjalną. Podbiła ona świat pewną propozycją, która nie była prostą receptą na życie, rodzajem poklepania po ramieniu. Jezus z Nazaretu zaproponował paradoks: jeśli chcesz zachować życie, musisz je stracić. Jeśli chcesz zagarnąć je garściami jedynie dla siebie, pozostaniesz z pustymi rękoma. Cała nasza wiara w Jezusa jest jednym wielkim paradoksem. Do zmartwychwstania dochodzimy przez krzyż. Dzisiejszy człowiek, któremu zatrzaśnięto niebo nad głową i żyje pod betonowym sufitem własnej przewidywalności i możliwości, nie wie już, że „kto sieje w duchu, będzie oglądał życie, kto sieje w ciele – ujrzy śmierć”. To zawsze wiedzieli misjonarze, apostołowie, uczniowie Jezusa, którzy mówili: „Nawróć się od swoich bożków: powodzenia, pieniędzy, zdrówka, czy nawet religijności związanej z zabezpieczeniem swych potrzeb i zaryzykuj. Zainwestuj w Tego, który wrócił z cmentarza, który żyje na wieki”. Jeśli nie mamy tej perspektywy, wszystko się rozsypuje.

Dlaczego seks jest sferą tak mocno zawłaszczoną przez Złego? Akt, w którym powstaje życie, stał się najpopularniejszym wulgaryzmem. Konkret: rekolekcjonista pyta gimnazjalistów: „Czy seks jest grzechem?”. „Taaak!” – odpowiada zgodny chórek.

Ludzie często myślą, że zło to znaczy „dobro, ale zakazane”. Tak jak w anegdocie z hrabiną, która jedząc lody, westchnęła: „Szkoda, że lody nie są grzechem, bo byłyby jeszcze smaczniejsze”. Rajcuje nas taka transgresja, przekraczanie granic. Chrześcijański punkt widzenia jest jednak inny. Bóg mówi: „Nie grzesz, czyli… nie rób sobie krzywdy!”.

Seks przez lata był obciążony pewnym niezdrowym moralizmem. Seksualność była traktowana po manichejsku, jako dziedzina kategorii B, jako niedowartość. Mówiło się, że sięgają po nią ci, którzy nie potrafią sobie poradzić z własną pożądliwością. Radzono: „By się nie potępić, ożeń się”. Ci bardziej „doskonali”, z bardziej wysublimowaną duchowością, szli do klasztorów czy seminariów. Wykształciła się duchowa klasa A. Dziś zbieramy niestety owoce tego myślenia. Tyle że w rozmowach o seksie przeakcentowaliśmy inne rzeczy; z seksu uczyniliśmy fetysz. I paradoksalnie seks, zamiast być drogą do pełnej samorealizacji człowieka, kochania się, darowania siebie drugiemu, stał się celem samym w sobie, psychoterapią, treningiem własnej sprawności, środkiem do nawiązania kontaktów w korporacjach, sposobem na stres, zabawą. Nic dziwnego, że diabeł mocno w to się wplątał. Żyjemy w epoce, w której toczy się potężna walka między wiarą a ateizmem, Kościołem a anty-Kościołem, Chrystusem a antychrystem.

O tym mówił wyraźnie kard. Wojtyła w czasie wizyty w Stanach Zjednoczonych w 1977 r. W ubiegłym stuleciu walka o oderwanie człowieka od Boga toczyła się w komitetach partyjnych i na fakultetach filozoficznych, dziś toczy się na poziomie ludzkiej seksualności. Dlaczego? Bo tam jest wpisany nasz kod – to, że jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga! Wystarczy ludziom ten zapis wymazać, wyretuszować, a tracą kompletnie kontrolę, poczucie kierunku.

Dlatego używa Ksiądz stwierdzenia: „Pigułka niszczy Boga w ludzkiej świadomości”? To naprawdę naczynia połączone? Nie widzimy już tej zależności. Bóg Bogiem, a seks seksem. Gdy na kazaniu znajomy ksiądz powiedział: „To, co robią małżonkowie w sypialni, jest gestem porównywalnym do Przeistoczenia, gdy kapłan mówi: »To jest ciało moje«”, wierni kręcili głowami. Przesadził?

Daliśmy sobie wmówić, że to dwa różne światy odległe od siebie o lata świetlne, że świat cielesny i duchowy dzieli przepaść. Nieprawda! Chrześcijaństwo jest religią ciała. Bóg się wcielił. W Eucharystii Chrystus daje się nam w swym Ciele. Jeśli druga osoba jest zdolna podarować mi swe ciało, to znaczy, że przekroczyliśmy granice intymności. Jest ścisła więź, analogia między Eucharystią a intymnością małżeńską! To nie są dwa rozbieżne światy!

Myślę, że bez wielkiej przesady można powiedzieć, że uśmiercenie rodziny pociąga za sobą i śmierć społeczeństwa, i eutanazję Kościoła. Ludzie są zaskoczeni, nie mogą połączyć przyczyny ze skutkiem. Mówią: co ma piernik do wiatraka? Wystarczy jednak spojrzeć na fakty. Od 1957 r., gdy w amerykańskich aptekach pojawiła się pigułka antykoncepcyjna, ruszyła ogromna rewolucja zmieniająca naszą mentalność, wartościowanie, sposób zachowania się. Ta mała pigułka uderzyła w poczucie wierności, lojalności, trwałości, doprowadziła do przewartościowania tzw. seksu niepłodnego. A jeśli ludzie wywalczyli sobie prawo do takiego seksu, zaczęli walczyć o pewną jego formę, czyli homoseksualizm. Bariery moralne padały, a mówiąc „Janem Pawłem II”, to, co do niedawna nazywane było grzechem, znalazło prawo obywatelstwa w naszym sposobie myślenia. To prowadzi do tego, by zanegować pierwsze przykazanie – wykluczyć Boga jako autora życia.

Człowiek chce za wszelką cenę dorwać się do fabryki życia. Doszliśmy do absurdu: zaczęliśmy lekceważyć biologię, cielesność, naturę. To również ma duchowe podłoże: stworzenie domaga się przecież Stwórcy! Lekceważymy biologię, a w zamian dostajemy pewną formę intelektualnego narkotyku, który każe człowiekowi myśleć, że nie ma żadnego Stwórcy, że od nikogo nie zależy, że może sam siebie stwarzać, samemu określać płeć, decydować, jaki będzie, kim będzie, co więcej – stanowić, co jest grzechem i złem, a co nim nie jest, czyli mieć pełen dostęp do drzewa poznania dobra i zła.

Skutki?

Opłakane. Taka zabawa nie może się dobrze skończyć. Nieprzypadkowo użyłem metafory narkotyku. Młodzi sięgają po niego, licząc na to, że osiągną kolejne stopnie duchowego wtajemniczenia, a potem przychodzi czarny the day after…

TAGI: