Ubole oblata

Joanna Juroszek

publikacja 20.08.2015 06:00

Ponad 60 lat temu wyszedł z domu i nie wrócił. Oblat ze Skrbeńska, ojciec Marek Antoni Czyżycki. 40 lat błąkał się po Polsce, 20 po Kanadzie. Ale to nie koniec opowieści.

O. Marek Czyżycki ze swoim prymicyjnym zdjęciem Joanna Juroszek /Foto Gość O. Marek Czyżycki ze swoim prymicyjnym zdjęciem

W Kanadzie jest i dziś. Udaje mi się go spotkać w jego rodzinnym Skrbeńsku. Nie ma czasu na dziennikarskie kurtuazje. Dzień później 84-letni ojciec Marek (znany też jako Antoni Łaciok) wsiada w samolot, który prowadzi go za ocean. Lody przełamują się same. 

– Wiesz, byłem zupełnie świadomy tego, że Kościół w Polsce jest prześladowany, dlatego postanowiłem, że będę Kościoła bronił. I robiłem to i w Polsce, i za granicą. Wszędzie – mówi otwarcie. Nigdy jednak nie miał problemów z władzami PRL. To dzięki Bożej opatrzności czy fartem? – pytam. – I jedno, i drugie pomagało – uśmiecha się.

Wy też pijecie?

Zaczęło się dwa lata po wojnie, w 1947 r., kiedy Antoni Łaciok był w VII klasie. Jego kolega, dziś śp. o. Stanisław Rejmoniak, wtedy przyboczny z harcówki, w której 16-letni Antek był drużynowym, oznajmił mu: „Jadę do Lublińca. Do oblatów”. Miał tam rozpocząć naukę w niższym seminarium duchownym.

– I ja żegnałem tego plutonowego w harcówce i w pewnej chwili, nie wiem skąd, mówię: „Stachu, jadę z tobą!”. A to było kilka dni przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Mamie mówię, że jadę ze Stasiem, na co ona: „Żartujesz?”. Wszyscy byli zdziwieni. Poszła do proboszcza, on zadzwonił do Lublińca, a ojciec superior odpowiedział: „Jeżeli chłopak pobożny i zdolny, to numer bielizny 117 – wspomina.

Koledzy ze Śląska wzięli wyprawkę: pierzyny, ubrania na cały rok i ruszyli. – Z tymi tobołami jedziemy do Godowa na stację. Sąsiadka mnie spotyka: „Kaj to jedziecie?”. Ja mówię: „Do Lublińca, na farorza sie uczyć”. – „Co? Ty? Tu mi kaktus wyrośnie, jak ty będziesz księdzem”. Później, jak miałem prymicje i przyszła po błogosławieństwo, to pytam jej: „Pokaż ręce, czy jest na nich kaktus”.

Święcenia przyjął w 1955 r. Po jakimś czasie rozpoczął pracę duszpasterską w Stalinogrodzie, czyli dzisiejszych Katowicach. Biskupem był wtedy Stanisław Adamski, biskupem koadiutorem Herbert Bednorz.

– Przyszedłem raz do kurii po cywilu. Herbert Bednorz, koadiutor, urzędował i mówi: „Bez koloratki do kurii?”. Ja na to: „Zaraz po wyjściu z kurii muszę iść do delikatesów kupić wódki, koniaki”. – „Co, wy też pijecie?” – „Nie. To żeby przyjmować ekscelencję i kurialnych gości”. I wtedy on poprosił: „Wyspowiadaj mnie”. Ja byłem neoprezbiterem! Biskup uklęknął na podłodze, wyspowiadałem go. I tak chyba mu się spodobało, że ile razy chodził na stadion na piłkę nożną, to zawsze musiałem mu towarzyszyć – wspomina z uśmiechem.

Innym razem w Katowicach był ogólnopolski zjazd osób odpowiadających za ateizację młodzieży i społeczeństwa. – Mówię: „Muszę iść, posłuchać”. Adamski na to: „Uczesz się jak Hitler”; ja czesałem się do góry, włosy miałem czarne, faliste, piękne. Uczesałem się tak, żeby mnie nie poznali. Wchodzę i zaraz pytanie: „A towarzysz?”. Na co ja: „Dziwne, że pan mnie nie zna” – wspomina aktorskim głosem. Dostał listę obecności, wpisał fałszywe dane i miał dostęp do wszystkich materiałów i wygłoszonych referatów. Potem to wszystko otrzymał bp Bednorz, a za nim bp Adamski.

Młody oblat współpracował także ze sługą Bożym ks. Franciszkiem Blachnickim. Wspólnie tworzyli dodatek do „Gościa Niedzielnego” zachęcający do życia w trzeźwości. Ksiądz Blachnicki, założyciel Ruchu Światło–Życie, był także inicjatorem Krucjaty Wyzwolenia Człowieka zobowiązującej do abstynencji i modlitwy w intencji osób uzależnionych.

Naśladować ubola

– Jak był „polski październik 1956 r.”, to na kolędzie przyjmowali wszyscy: milicja, UB, pracownicy KC – wspomina kapłan. – Raz otwiera kobieta: „Jestem Rosjanką, niewierzącą, ale dla księdza drzwi zawsze otwarte”. Dwie córeczki miała. Na koniec mówię im: „Pozdrówcie tatusia”. „A tatuś schował się w łazience, bo jest pijany” – odpowiedziały. Wtedy wylazł. Ubek. Gadamy i opowiada, jak wlazł do UB. Najpierw był w Niemczech na pracach przymusowych i tam poznał Rosjankę, pobrali się. Potem wrócił i słyszał, jak Polska woła o ręce dla obrony nowego systemu. No to wstąpił. „Ale jak zobaczyłem, co za szujostwa robią, to zacząłem ich krytykować, a oni mnie zamknęli. Wtedy się rozpiłem. Jestem alkoholikiem” – wspomina, cytując mężczyznę.

Minął jakiś czas i ojciec znów spotkał rodzinę ubeka. Przyszli do jego parafii. Tym razem mężczyzna miał rękę na temblaku i poszyte łuki brwiowe. Jego żona wyjaśniała, że ubek chce złożyć ślubowanie, że do końca życia nie będzie pił. – Ja mówię: „Proszę pani, nie można wymuszać takich religijnych aktów”, na co on: „To jedyna szansa dla mnie, niech ksiądz zobaczy, jak wyglądam. Byłem kiedyś na Gorzkich Żalach i modliłem się: »Panie Boże, widzisz, sam nie mogę. A Ty jak chcesz, możesz mnie z tego wyzwolić«. I wtedy złożyłem pierwszy ślub, na jeden rok”. Ksiądz nie uwierzy, ja, totalny alkoholik, ani razu się nie napiłem. A wczoraj minął jeden rok i tak się schlałem, że byłem silniejszy od tramwaju na ulicy Armii Czerwonej (dziś Korfantego)”.

Złożył to ślubowanie w kościele przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Uściskaliśmy się. Potem długi czas miałem z nimi kontakt. Wytrzymał. Za granicą dawałem innym ten przykład. Przychodzili i składali śluby, żeby go naśladować. Ubola – mówi misjonarz.

Dziewczyny piszą listy

Jako wikary o. Marek akcję trzeźwościową prowadził też w swojej parafii na Koszutce. Zachęcał głównie młodzież, z którą spędzał dużo czasu; tygodniowo miał aż 48 lekcji religii i w szkole, i przy parafii, i w hotelach robotniczych: męskim i żeńskim. Tam rozdawał młodym ulotki: „Wzywa Cię Bóg i nieszczęśliwa ojczyzna”. A w Polskę poszło, że o. Marek to „boleściwy kaznodzieja”. Jego ulotki interpretowano jednoznacznie: „wzywa cię nieszczęśliwa socjalizmem ojczyzna”.

Młodzi lubili go słuchać, przyznaje jednak, że nie miał czasu, żeby przygotować się na każdą lekcję. Podobnie było z kazaniami. – W seminarium nam mówili: „napisać, potem dać komuś do cenzury, później wkuć na pamięć”. Nigdy na to nie miałem czasu. Zapamiętywałem tylko dyspozycje: w pierwszym punkcie to, w drugim tamto, a słowo musi znaleźć się na ambonie. Dlatego moje kazania były żywe, to nie było czytanie tekstu – wspomina w ramach dygresji.

Na kazaniach w jednej ręce trzymając gazety, w drugiej Pismo Święte, tłumaczył, gdzie jest prawda. To nie mogło spodobać się władzy. Ta nacisnęła na proboszcza. Po niespełna trzech latach o. Marek z Katowic został przeniesiony na drugi koniec Polski. Zrozpaczona młodzież, zwłaszcza dziewczyny, przysyłała ojcu tony listów. – A ja, wiesz, głupek, każdy list traktowałem poważnie i encykliki odpisywałem. 30 i więcej listów miesięcznie.

Nie zginął jednak poza Śląskiem. Kiedyś pomocny okazał się syn znajomego z Sosnowca, który był w milicji lotnej. Dostał od niego milicyjny lizak, który później zawsze towarzyszył mu w trasie.

– Kiedyś w Szczecinie wstąpiłem do restauracji ze znajomymi i źle zaparkowałem. Lizak miałem w samochodzie. Przyłażę, za wycieraczką kartka z mandatem i gliniarz. Pytam: „Ile?”. „Tam jest napisane”. Mówię: „Ciemno, nie widzę”. Wyciągnąłem lizak, położyłem na widocznym miejscu i daję mu dowód. „Gdzie pracujesz?”. „A pan ma w dowodzie napisane, gdzie pracuje? Pytam, ile?”. A on mówi: „Stówa”. A ja: „Ja za takie przestępstwo daję 50”. Zobaczył wtedy ten lizak i mówi: „Swój swego nie będzie mandatować”. Przynajmniej z 20 razy się wymigałem, nie płaciłem nigdy mandatu za komuny – wspomina z zadowoleniem.

Ty stara babo

Studiował zaocznie misjologię na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie (dziś Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego). – Wtedy kilku innym prace magisterskie pomogłem napisać. A właściwie napisałem. Między innymi ubolowi z Poznania, za co dostał awans z porucznika na kapitana. I był naszym informatorem. A jak skończyła się komuna, to biuro śledcze założył. Mówił, że przez głupotę do nich wlazł. Był studentem i jego dziewczyna popełniła samobójstwo. Powiedzieli: „To przez ciebie. Albo wstąpisz do nas, albo bekniesz za to więzieniem”. Dał się zastraszyć, ale nigdy nie był po ich stronie – uśmiecha się. – I jak wlepy z całej Polski przychodziły na mnie, bo miałem dużo antysocjalistycznych wystąpień, kazań, to on to wszystko do kosza wrzucał.

Ojciec Marek, jako autor pracy poświęconej wymiarowi misyjnemu prawa kanonicznego, głosił wykłady misjonarzom z całego świata. – Jak się otworzyła granica na Zachód, długo była żelazna kurtyna, to co roku z rekolekcjami, z misjami jeździłem do Paryża, do Brukseli, chyba przez 10 lat. W Paryżu głosiłem we wszystkich możliwych polskich parafiach – wspomina. Prowadził rekolekcje i dla księży, i dla wszystkich oblatów w Polsce. W całym kraju głosił antysocjalistyczne kazania, mówił: „Jeszcze Polska nie zginęła, ale zginąć może”, krytykował ustawę o przerywaniu ciąży, nie miał jednak żadnych problemów. Za „plecy” służył mu wspomniany wcześniej kapitan. – Ludzie drżeli, bali się, że mnie zamkną, a ja dużo tych najwyższych władz zdemoralizowałem – śmieje się.

Kiedyś do Obry, gdzie mieści się wyższe seminarium oblackie, przyjechał prowincjał z Kanady. Ojciec Marek znał go wcześniej z Poznania, gdzie ten przyjechał uczyć się języka polskiego. – Zawsze się lubiliśmy, ale raz go nabrałem. Mówi mi: „Jadę na tour de Pologne z amerykańską ambasadą. I tej mojej nauczycielce języka polskiego, emerytowanej uniwersyteckiej, chcę zawsze kartkę napisać. Jak ją zatytułować?”. Na co ja: „Napisz: »Ty stara babo, ja być w Warszawie, ty być blisko moje serce«”. I z każdego miasta dostała taką kartkę – wspomina.

Kiedy prowincjał pojawił się w Obrze, zagadał naszego oblata: „Marek, was tu w Polsce księży jak mrówków. A mi tam się starzeją, umierają, nie mam powołań. Ty przychodź do Kanady pomóc nam”. Ja mówię: „Pogadaj z szefem, ja chętnie pojadę”. Za 5 minut przychodzi: „Marek, ja już sobie ciebie kupić” – śmieje się.

Do Kanady pojechał najpierw na rok. Potem został już na stałe. Posługiwał głównie wśród kanadyjskiej Polonii, ucząc m.in. młodzież w sobotniej szkole. Teraz przebywa w domu prowincjalnym w Toronto.

Ojciec Marek zna łacinę, niemiecki, rosyjski, francuski, angielski. Z domu wyniósł i pobożność, i wartości patriotyczne. Było ich pięcioro: trzech chłopaków i dwie dziewczyny, ojciec walczył we wszystkich powstaniach śląskich. – Nie myślałem o takim życiu. Nie byłem nawet ministrantem – wspomina pod koniec naszej rozmowy. – Pamiętam pierwszą Mszę w Lublińcu. Asystowałem takiemu profesorowi, który uczył nas botaniki. Coś tam mówił pod nosem. Na co ja: „Proszę?”. A on pac mnie w pysk. On się wtedy modlił: „Oczyść mnie, Panie…” – śmieje się. – Dopiero w nowicjacie i w seminarium poznawałem, czym jest kapłaństwo.

Na koniec pytam doświadczonego już dziś kapłana, jaki powinien być misjonarz.

Cisza… Chwilę później cytuje św. Pawła: – „Stałem się wszystkim dla wszystkich” (1 Kor 9,22). On tam, gdzie przyjeżdżał, do tego stopnia, do jakiego mógł – oczywiście z wyjątkiem grzechu – upodabniał się do ludzi, którym głosił Chrystusa.

TAGI: