Dziękuję bardzo

Marcin Jakimowicz

publikacja 18.07.2015 06:00

O sile uwielbienia, Polsce, która „jeszcze nie zginęła”, i koncercie, na który walą coraz większe tłumy, z Janem Budziaszkiem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Jan Budziaszek Roman Koszowski /Foto Gość Jan Budziaszek
perkusista Skaldów, organizator rzeszowskiego koncertu „Jednego serca, jednego Ducha”, ewangelizator, autor „Dzienniczka perkusisty”. Mieszka w Krakowie.

Marcin Jakimowicz: Były chwile, gdy Jan Budziaszek machał zrezygnowany ręką: „Koniec! Więcej nie robię już tego koncertu”?

Jan Budziaszek: Kilka razy. Z wielu względów. Również dlatego, że delikatnie mówiąc, troszkę to kosztuje. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że „Jednego serca, jednego ducha” to nie jednorazowa akcja, ale praca przez cały rok. Taki gigantyczny koncert nie powstaje hop-siup. Już sam wybór repertuaru… Uzbieram z 40 kawałków i ruszam do Marcina Pospieszalskiego – najbardziej zapracowanej osoby w Polsce…

Który na pytanie, w jakim zespole jeszcze nie grał, odpowiada: w Legii Warszawa…

Tak. (śmiech) W Rzeszowie wszystko musi płynąć, piosenka wychodzić z piosenki, nie może być zgrzytów. Marcin robi genialne aranżacje.

Ustalacie je – widziałem na własne oczy – w przerwie między jakimiś koncertami.

Tak bywa. Chociaż Marcinowi aranżacje przychodzą czasami ze środy na czwartek. W nocy. (śmiech) W 2012 roku powiedziałem sobie: „Koniec. Już nie dam rady. Nie jestem już młodzieniaszkiem Budziaszkiem. Żegnam Państwa, wychodzę z tego interesu”. W ostatnią niedzielę października siedzę na promocji naszych płyt u bernardynów, u Matki Boskiej Rzeszowskiej. Mówię: „Panie Jezu, to był ostatni koncert. Do widzenia”, i nagle podchodzi do mnie o. Wiktor Tokarski, przeor, i mówi: „Panie Janku, a może za rok, w 500. rocznicę objawień, cudowna figura pojawi się na koncercie?”. Słucham tego – ja, dezerter obmyślający plan ucieczki – a tu taki numer: mam być na scenie z Matką Boską. Mówię: nici ze zwiewania.

Wracam do domu. Opowiadam o tym żonie, która z ramienia Akademii Krakowskiej odpowiedzialna jest za konserwację tej figury, a ona na to: „Czyś ty oszalał? 400 lat figura nie opuściła murów klasztoru. Nie wolno zmieniać warunków atmosferycznych”. Wracam do przeora: „Ojcze, żona absolutnie się nie zgadza”. (śmiech) A bernardyni na to: „Nic to. Jedziemy, panie Janku”. I graliśmy koncert z Maryją. Nie spadła ani kropla deszczu.

To dziwne. (śmiech) Pamiętam dwa koncerty, gdy tiry grzęzły w błocie, pioruny trzaskały w scenę, kable tonęły w kałużach, a muzycy prosili kapłanów o błogosławieństwo, by nie poraził ich prąd, gdy dotkną strun gitar…

Joachim Mencel jeszcze przez kilka miesięcy wylewał wodę z fortepianu. Rok 2008. Potężne duchowe oczyszczenie. Pytania: „Grać? Nie grać?”. Wszytko wisiało na włosku. To było jedno wielkie wołanie do Jezusa: „My tu toniemy, a Ty sobie śpisz?”. I odpowiedź: „Nie bój się, małej wiary!”. Nie bój się. Zagraliśmy. Ludzie stali w strumieniach wody. W najnowszym wydaniu „Dzienniczka perkusisty” przytaczam świadectwa ludzi, którzy opowiadali o tym, że spadł na nich prawdziwy deszcz łask. Młodzi mówili: nawet nie zauważyliśmy, że pada. (śmiech) Ludzie pisali: „Czułam, że każda kropla deszczu jest dotykiem Boga”, zostawali fizycznie uzdrowieni. Jak Duchowi Świętemu jest dobrze, to nie ma znaczenia, czy jest chłodno, czy głodno. W 2010 roku znów była ściana wody. I wiesz co najciekawsze? Najwięcej uzdrowień fizycznych i duchowych dokonało się, gdy uwielbialiśmy w strugach deszczu.

Dlaczego uwielbienie jest tak ważne? Dlaczego Bóg uzdrawia zazwyczaj wtedy, gdy oddajemy Mu chwałę?

To szczyt modlitwy. To nie slogan, wiem, o czym mówię. Kiedyś w czasie adoracji przyszła do mnie myśl: „Dlaczego jesteście tacy smutni?”. „Jezu – odpowiedziałem – jest tyle rzeczy do wyproszenia”, i zacząłem wyliczankę. „Jesteście takie »smutki«, bo ciągle prosicie, zamiast dziękować” – usłyszałem. Walczyłem z tym całą noc i zacząłem dziękować za swoje krzyże. Jeśli wyjdziesz z założenia, że Bóg jest doskonałą miłością, to znaczy, że masz już absolutnie wszystko, czego potrzebujesz do szczęścia. Masz wszystko. Tylko naucz się dziękować. Już Konfucjusz nauczał: „Skończą się twoje problemy, gdy całe życie zamienisz w dziękczynienie”.

Waliły pioruny, lało jak z cebra, a wy jak wariaci dziękowaliście w ciemno, nie wiedząc, czy koncert się odbędzie.

To łaska. Zapewniam cię, nie nauczysz się tego na żadnej uczelni. Powtarzam sobie nieustannie: „Za wszystko dziękować, za wszystko dziękować”.

Gdy w tym roku ujrzałeś 40-tysięczny tłum, wzruszenie nie odebrało Ci głosu?

Słyszałem, jak ludzie uwielbiają Boga, jak śpiewają Hymn Konfederatów Barskich i poczułem: jeszcze Polska nie zginęła.

Tego samego wieczoru uwielbienie płynęło również w Mysłowicach (30 tys. ludzi!), Rumi, Wieliczce, Krakowie, Gliniance, Białej Podlaskiej, w Lublinie, w Chełmie, Koninie, Skierniewicach, Gdańsku (akcja „Katolicy na ulicy”) i Gorzowie Wielkopolskim. Nad Wisłą odbywały się wielotysięczne rekolekcje z ojcami Antonello i Henrique, o. Bashoborą, Marią Vladą…

Jeszcze Polska nie zginęła, naprawdę to czuję. Jesteśmy wybrani. Uspokajam, to nie jest nasz pomysł. To nie Polacy wymyślili. Nie ma w tym żadnej naszej zasługi. Maryja objawia się w 1608 roku w Neapolu Giulio Mancinellemu i pyta: „Słuchaj, a dlaczego nie nazywasz mnie Królową Polski?”. I mówi to do jakiegoś Włocha, a nie faceta z Krakowa! (śmiech) „Ja ten naród wybrałam przed wiekami, mam dla niego wspaniały plan”. Faustyna słyszy: „Stąd wyjdzie iskra”. Dostaliśmy tę łaskę. To zero naszej zasługi. Powiem coś, co możesz uznać za wytwór mojej wybujałej wyobraźni, ale myślę, że słowa Jezusa: „Stąd wyjdzie iskra, która przygotuje świat na moje ostateczne przyjście” zrealizują się, gdy cała Polska w wieczór Bożego Ciała padnie na kolana, by uwielbiać Jezusa, a zdumiony świat zawoła: „Gdyby Boga nie było, to nie byłoby to możliwe”. Na razie jesteśmy pośmiewiskiem Europy, która ryczy ze śmiechu, widząc naszą pobożność, przywiązanie do tradycji. Okazuje się, że w Boże Ciało wyrastają jak grzyby po deszczu koncerty uwielbienia. To nie są „występy” – to przejście Ducha Świętego przez Polskę.

Zawsze byliście „jednego serca, jednego ducha”? Zdarzały się tak wielkie kłótnie, pęknięcia, że los koncertu wisiał na włosku?

Diabeł miesza tam, gdzie dzieje się dobro. Ten rykoszet pokazuje, że idziesz właściwą drogą. Najczęściej diabeł atakuje relacje. Ile razy wyjeżdżam na rekolekcje na przykład do więźniów, „coś” się wydarza. A to rura w domu pęknie, a to odpadnie kawałek dachu, a to dziecko zachoruje.

Nie podcina Ci to skrzydeł?

Widzę jedno: wszystko jest łaską. Nieraz się kłóciliśmy. Ale mamy „wentyl bezpieczeństwa” – obecność kapłanów. Ile razy ks. Andrzej Cypryś wchodził w te klimaty z błogosławieństwem i sprawiał, że wszystko się rozmywało… To działało wielokrotnie, gdy sam „pękałem”, gdy dochodziło do konfliktów pod sceną…

O pieniądze?

Nie. Muzycy grają w Rzeszowie za darmo. Na chwałę Boga. To jedna z zasad koncertu.

Nie słyszałeś zarzutu: po co ściągasz na scenę protestantów?

Jasne, że słyszałem. Nie zwracam na to uwagi. Pamiętam, jak protestant Mate.O powiedział: „Ja jestem chrystocentryczny, nie pytajcie mnie o inne rzeczy”. (śmiech) Gdy stanę na Bożym sądzie, nie będą mnie pytać o to, czy byłem katolikiem, ile napisałem książek i ile koncertów zagrałem. Zapytają mnie: „Czy byłeś miłosierny?”. O to mnie będą pytać. A to, jaką drogą dochodzimy do tego, nie ma dla mnie znaczenia. Nikomu nie odważyłbym się proponować mojej drogi. Moim zadaniem jest wysłuchać drugiego człowieka. Odpowiadam dopiero, gdy mnie ktoś o coś zapyta. My nie jesteśmy od nawracania – my jesteśmy od kochania. Nie zrozumiemy tego, jeśli nie uznamy, że jesteśmy grzesznikami. Ja, Jan Budziaszek, jestem grzesznikiem. To jest punkt wyjścia. Każdego dnia spotykam człowieka, który jest lepszy ode mnie. Przecież ja gram z pierwszą ligą muzyków, a w życiu nie byłem nawet 5 minut w szkole muzycznej. Gram z tymi geniuszami i mówię sobie: „Co będę z gościem gadał, gdy on może mnie zagiąć na każdym kroku?”. (śmiech) To dobra perspektywa, bo widzisz, że wszystko jest łaską.

Zdradzisz receptę na sukces? Z roku na rok rośnie tłum pod sceną. Widziałem fotki, jakie ludzie robili sobie, stojąc na balkonach pobliskich bloków. Morze światła…

Tu nie ma występów. Tłumaczę chórzystom: „Jeśli zobaczysz znajomego i będziesz chciał się przed nim popisać, to możesz się ewakuować ze sceny. Tu nie ma występów. To musi być twoja modlitwa, relacja z Bogiem”. Nie śpiewamy z kartek, ale z serca. W tym roku były trudne piosenki: Hymn Konfederatów, „O Stworzycielu, Duchu przyjdź”. Dwa dni przed koncertem był egzamin z głosu i ze znajomości tekstu.

Ilu chórzystów zdało?

Około 110. Mówiłem im: „Nie zaimponujemy ludziom naszym pięknym koncertem czy wyglądem. To musi być wylanie Ducha Świętego”.

Ksiądz Piotr Osiński zauważył kiedyś, że przetrwały jedynie te chrześcijańskie zespoły, który chciały oddać chwałę Bogu, a nie kombinowały po cichu, jak zrobić karierę na świeckim rynku…

To prawda. Największym „hakiem” jest śpiewanie o Panu Bogu, ale jednocześnie… szukanie własnej chwały.

Ale przyjemnie zostaje się Zasłużonym dla Województwa Podkarpackiego? Odznakę przyznał Ci właśnie sejmik podkarpacki.

Gdy o tym usłyszałem, pomyślałem, że to są jakieś jaja…

Nie budujesz domu pod Rzeszowem?

Myślę, że gdyby nie finanse związane z koncertem, to już bym jakiś domek wybudował. (śmiech)

Widząc 40-tysieczny tłum, nie kombinujesz: „A gdyby tak każdy dał po dwa złote za bilet”?

Do Kościoła wchodzisz za darmo. Gdybym wprowadził bilety, zatraciłoby się poczucie wolności. Chcę, by ludzie dali coś bezinteresownie, kupili płyty, które są „cegiełkami”, ale nie myślę o biletach.

Zastanawiałeś się, dlaczego Pan Bóg postawił cię na czele rozśpiewanej bandy jazzmanów i rockmanów?

Nie znam innej odpowiedzi niż ta, której zawsze udzielała Bernadeta Soubirous. Zapytana o to, dlaczego Matka Boża objawiła się właśnie jej, a nie księdzu proboszczowi czy księdzu biskupowi, odpowiadała: „Nie wiem, ale myślę, że gdyby spotkała kogoś mniejszego i głupszego, to by jego wybrała”.

TAGI: