Dzieje się pełzający cud

Agata Puścikowska

GOSC.PL |

publikacja 10.07.2015 06:00

O pięknie tradycji Kościoła, cierpieniu, które kapłan powinien przyjąć, i pracy w hospicjum z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Agata Puścikowska.

Ks. Jan Kaczkowski – doktor nauk teologicznych, bioetyk, twórca Puckiego Hospicjum pw. św. o. Pio. Autor książek: „Szału nie ma, jest rak” oraz „Życie na pełnej petardzie”. Więcej o jego pracy na: www.hospitium.org Ks. Jan Kaczkowski – doktor nauk teologicznych, bioetyk, twórca Puckiego Hospicjum pw. św. o. Pio. Autor książek: „Szału nie ma, jest rak” oraz „Życie na pełnej petardzie”. Więcej o jego pracy na: www.hospitium.org
HENRYK PRZONDZIONO /foto gość

Agata Puścikowska: Po obejrzeniu pracy Księdza jestem pewna, że hospicjum stworzył perfekcjonista.

Ks. Jan Kaczkowski: Wolę określenie „profesjonalista”. Gdy rozpoczynałem tworzenie Puckiego Hospicjum pw. św. o. Pio, po prostu chciałem, by działało możliwie jak najlepiej, by pacjenci mieli zapewnioną jak najlepszą opiekę. Wszystko więc musi funkcjonować na najwyższym poziomie, a w hospicjum mają być dopracowane nawet detale. Ogólnie przyjmuję zasadę, że jeśli coś jest katolickie, to ma być świetne. Denerwują mnie przeróżne instytucje czy przedsięwzięcia kościelne, które działają bez ładu i składu, na tzw. gębę. Bylejakości nie uznaję.

I tak właśnie mówi katolicki perfekcjonista. 

Tak mówi odpowiedzialny ksiądz i facet, któremu zależy. Ale żeby nie było, żem taki wspaniały, przyznam się do chwili słabości, gdy zamiast pracować – bujam w obłokach i robię rzeczy mało istotne. Ale wtedy patrzę sobie na zdjęcie papieża Benedykta, które wisi w moim biurze, i pocieszam się, że on też pozwalał sobie na chwile błogiego lenistwa w robocie. 

Na tym zdjęciu papież… czyta gazetę. Obok, na honorowym miejscu, wisi inny duży portret Benedykta. Gdzie Franciszek?

Oczywiście w zakrystii naszej hospicyjnej kaplicy. Ale i tam, obok niego, wisi papież Benedykt. Są sąsiadami tak jak w Watykanie. Rzeczywiście, papież Benedykt jest mi szczególnie bliski. To wielki człowiek, wybitny teolog, którego moim zdaniem jeszcze nie doceniliśmy i nie odkryliśmy. Przy tym to człowiek niebywałej skromności. Trzy encykliki, które pozostawił, to teksty genialne teologicznie, na wskroś logiczne i precyzyjne, w których nie ma ani jednego niepotrzebnego słowa.

Trzeba się nimi karmić na co dzień, bo to dzieła, które cały czas wymagają recepcji w Kościele. Tak zresztą jak cały jego pontyfikat. Papież Benedykt jest mi bliski również z tego względu, że praktycznie przywrócił Kościołowi liturgię w klasycznym rycie, nazywając ją nadzwyczajną formą rytu rzymskiego.

Klasycznym rytem jest Ksiądz zafascynowany, jednak nie odprawia Mszy św. w tym rycie.

Żeby w godny sposób odprawiać w rycie tradycyjnym, po prostu trzeba to umieć. W sposób naturalny i swobodny. Moja łacina nie jest na najwyższym poziomie. Do tego moje ograniczenia fizyczne związane z chorobą uniemożliwiają precyzyjną celebrację w tym rycie. Dlatego wolę uczestniczyć w tradycyjnej liturgii, zamiast odprawiać ją nie dość dobrze. Mam ogromny szacunek do tradycji. Staram się z niej czerpać. Jest skarbem Kościoła. Dlatego jest ważne, by sięgając do tradycji – robić to po prostu poprawnie.

Przyjeżdża Ksiądz na południe Polski, czas rozpocząć Mszę św., a tu przybiega w podskokach pięć dziewczynek z rozwianym włosem. Ministrantki.

Odprawiam. Nie jestem na swoim terenie, jestem gościem. Co sobie myślę w środku, to inna kwestia. Dziewczynki mają wiele innych miejsc w Kościele, wiele aktywności wyłącznie dla nich. Natomiast nie mamy propozycji duszpasterskiej dla chłopców w wieku od 8 do 14 lat. Dlaczego więc zabierać im tę przestrzeń? Chłopcy w tym wieku potrzebują czegoś ekskluzywnego i męskiego. Ministrantura, dobrze prowadzona, była i jest szansą na pozyskanie chłopców dla Kościoła, na przybliżenie chłopcom liturgii i jej piękna. Wykorzystajmy ją, by zachować naturalne środowisko do wychowania przyszłych kapłanów. Niestety, tam, gdzie pojawiają się ministrantki, mniej jest chętnych do ministrantury chłopców. Kiedyś zaproponowałem znajomym kilkulatkom z Francji, by zostali ministrantami. Chłopcy skrzywili się: „Oj, takie babskie zajęcie”. Księży postrzega się tam jako „zniewieściałych”, otoczonych na każdym etapie posługi płcią piękną. Naprawdę musimy iść w tę stronę?

Do Pucka przyjeżdża grupa neokatechumenalna, zachorował ich duszpasterz, a w całym mieście nie ma księdza, który mógłby odprawić Mszę św....

Odprawiam. Chętniej jednak w puckiej farze niż na hali sportowej. I ubrany w piękny ornat, humerał, albę i cingulum. Szanujmy swoją wrażliwość.

Gdy znajomi dowiedzieli się, że będę rozmawiać z Księdzem, reakcje były skrajne.

Zachwyt bliźnich to czasem dobra, choć niebezpieczna rzecz, można sobie przepompować ego. Co do niechęci – nie muszę na siłę nikogo do siebie przekonywać. Tym bardziej że niechęć między ludźmi zazwyczaj bierze się z braku łączności, braku wzajemnego poznania. Znacznie gorzej też by było, gdyby wszyscy Kaczkowskiego uwielbiali i zgadzali się we wszystkim. Wtedy trudno byłoby o prawdziwe spotkanie i refleksję. Moim zdaniem wartość mają te relacje, które wymagają wejścia w dialog, czasem trudny. Zawsze jednak we wzajemnym szacunku. Tak bardzo chciałbym łączyć: różne światy, różnych ludzi, środowiska. Boli mnie, gdy widzę, jak my wszyscy, katolicy, sobą pogardzamy, dzielimy, patrzymy z wyższością jedni na drugich. Nadal jedni są od Pawła, drudzy od Apollosa. Czy naprawdę musimy się ciągle żreć i skakać sobie do gardeł? 

I co na to Pan Bóg? Gniewa się, czy raczej uśmiecha wyrozumiale, że znów mu się dzieciaki pokłóciły?

Na serio myślę, że jest po prostu smutny. Jezus wymaga od nas jedności! Powtarzam też za Janem XXIII, którego ostatnio odkryłem: „W rzeczach zasadniczych jedność. W rzeczach drugorzędnych wolność. A nad wszystkim miłosierdzie”. A od siebie dodaję: „Daj nam, Duchu Święty, mądrość, żebyśmy oddzielili jedno od drugiego”. Dla mnie najważniejsza jest obecność Chrystusa w Eucharystii. Pozostałe sprawy mają mniejsze znaczenie. Jeśli naprawdę wierzymy w tę obecność, wszystko inne znajdzie swoje miejsce. Zachowany zostanie szacunek do samych siebie, do najświętszych postaci, szacunek do tradycji czy do istniejących przepisów liturgicznych. 

Oczywiście wszystko w sposób rozsądny. Przecież i ja muszę akomodować przepisy liturgiczne do warunków hospicyjnych. Kiedy chory nie jest w stanie połknąć Najświętszego Sakramentu, daję mu maleńką cząstkę, bardzo uważając, by partykuły nie upadły na podłogę. Czasem, gdy nie ma innej możliwości, mogę podać kroplę Krwi Pańskiej przez strzykawkę, którą potem puryfikuję. Kiedy idę z Najświętszym Sakramentem do chorych, a któryś z pacjentów prosi o przykrycie, bo mu zimno, nie będę się zachowywał jak facet, który połknął kij od szczotki. Odstawiam w godne miejsce Najświętszy Sakrament i przykrywam chorego. Bo tak przypuszczalnie zrobiłby Pan Jezus. Można uznawać Kaczkowskiego za szaleńca, ale dla mnie najważniejsze jest patrzenie personalistyczne. Wolę niewierzącego, który uszanuje drugiego człowieka, niż tzw. prawego katolika, teologa, członka jakiejś wspólnoty, etc., który drugim człowiekiem pogardzi. 

Wspólnoty. Był Ksiądz w jakiejś?

W młodości próbowano koniecznie mnie nawrócić. Wtedy przeróżne wspólnoty działały bardzo prężnie. Bywałem na spotkaniach i wysłuchiwałem tzw. świadectw. Miałem jednak wrażenie, że one wszystkie są identyczne: „Byłem szarym, zwykłym katolikiem, aż Pan Bóg mnie strzelił skrzydłem i w końcu się nawróciłem. Teraz już jestem lepszy, bo... uderzony”. I jakoś intuicyjnie odczytywałem w tych świadectwach dozę pogardy dla tych wszystkich „zwykłych” katolików, którzy podobnego stanu nie doświadczyli, a przecież się uświęcają. I ponieważ od razu rodzi się we mnie bunt, gdy kimkolwiek się pogardza, powiedziałem wtedy sobie: „W takim razie spróbuję się zbawić przez bycie takim zwykłym, parafialnym katolikiem”. Ten właśnie „zwykły” katolicyzm doprowadził mnie do kapłaństwa, a mam nadzieję, że kapłaństwo doprowadzi mnie do zbawienia. I to jest mój jedyny cel! Przysięgam, że nie jest moim celem wystawianie gęby na widok publiczny i bycie onkocelebrytą. Mam to w...

...nosie…

Tak właśnie, mam w nosie bycie onkocelebrytą. Czasem się nim świadomie staję, bo ta rola służy dobrej sprawie. Mam nadzieję, że docieram do szerokiego odbiorcy, któremu mówię o Eucharystii. A żeby zabezpieczać potrzeby hospicjum, potrzeba tyleż rozgłosu, co pieniędzy. Cieszę się, że mogę łamać konwenanse schematycznego myślenia o Kościele i o mnie. Wykorzystując pewną popularność, mówię też publicznie o opiece paliatywnej, o śmierci w sposób, który moim zdaniem jest odpowiedni. Obecnie narracja dotycząca tych tematów oscyluje między gadaniem cierpiętniczym i oklejaniem autobusów zdjęciami łysych dzieci (przekroczenie moralne) a mówieniem przesłodzonym, którego symbolem jest plakat z radosną emerytką, która stara się nas przekonać: „Umieranie jest sweet”. Śmierci nie wolno ani upraszczać, ani trywializować, ani też nią straszyć. 

Godna śmierć w hospicjum…

To śmierć domknięta. Bezpieczna pod względem medycznym, psychologicznym i duchowym. Bo nie da się wprowadzić pacjentowi elementów psychologicznych, gdy chorego boli. I nie da się też wprowadzić elementów duchowości, gdy jest on niepogodzony i niespokojny. To przemyślana strategia. Wiele lat pracuję w hospicjum, umarły przy mnie tysiące osób. To jest mój kawałek podłogi, który stworzyłem od zera, to jest rzeczywistość,, którą ogarnąłem. Rzeczywistość niełatwa. Umieranie bywa nerwowe, duża adrenalina pojawia się zarówno u rodziny, jak i u mnie. Dlatego gdy idę do chorego, muszę najpierw zdusić w sobie emocje, bym mógł stać się elementem wprowadzającym spokój w tej trudnej chwili.

Momenty bardzo trudne w tej pracy?

Owszem, bywają. Jednak jak już wiele razy mówiłem, nie chcę być kapłanem pluszowym. Nie chcę się nad sobą użalać i jęczeć, że mi źle. Kiedyś, gdy odprawiałem Mszę św., dotarło do mnie, że skoro uczestniczę jako kapłan w Ofierze Chrystusa, to nie wolno mi narzekać na codzienne kłopoty. „Masz czelność, Johnny, codziennie podchodzić do Najświętszej Ofiary i nie cierpieć?”. Nie miałem czelności. Przyjąłem cierpienie. To było jeszcze na długo przed chorobą. Przypomniałem sobie stare określenie, że kapłan jest jednocześnie ofiarą i żertwą. I musi się spalać.

Później przyszła diagnoza: glejak mózgu, rokowania fatalne. A ks. Kaczkowski cud dopuszcza, ale... nie do końca w niego wierzy. Teraz jest chyba inaczej.

Przyznaję, zbłądziłem duchowo, ale ja też mam prawo dojrzewać. Na pewnym etapie mówiłem tylko: „Jestem otwarty na cud”. Jednak w świetle Ewangelii samo dopuszczenie możliwości Boskiej interwencji to za mało. Od pewnego więc czasu kołaczę, prosząc o uzdrowienie. Jednak bez przywiązania do efektu. Modlę się o cud i jednocześnie proszę modlitwą św. Ignacego: „Przyjmij Panie całą wolność moją”... Całkowicie zgadzam się z Jego wolą. Wewnętrzna zgoda czyni mnie wolnym. Nadal też mam spory dystans do potencjalnego cudu spektakularnego. Jednak nie da się ukryć, że w mojej głowie dzieje się... pełzający cud. To przecież Pan Bóg pełzającego glejaka w mojej głowie utrzymuje w ryzach. Trzy lata w tej chorobie, i w niezłej formie, to mistrzostwo świata. I w ramach tego cudu ufam, że z Panem Bogiem będziemy pełznąć jeszcze długo.

A jeśli nastąpi cud spektakularny?

Jeśli Panu Bogu będzie potrzebny taki cud dla mojego zbawienia, zbawienia świata lub ku pożytkowi Kościoła świętego, to oczywiście go dokona. Jednak to Bóg stworzył prawa natury i rzadko je łamie. Jest konsekwentny. Skoro na razie nie zostałem uzdrowiony spektakularnie, to ufam, że jest w tym zamysł Boży. Widzę, że w moim przypadku są Mu bardziej potrzebne cuda pełzające, delikatne jak On sam. Ten cud przemienia mnie, przemienia ludzi wokół. A ja poddaję się Jezusowi, bo jestem w dobrych rękach. Jeśli On mnie uzdrowi całkowicie, będę o nim świadczył. I Mu dziękował. Ale również przygotowuję się na śmierć. 

TAGI: