Stopem do nieba

Szymon Babuchowski

GN 24/2015 |

publikacja 14.07.2015 06:00

Zostawił w domu pieniądze i karty płatnicze, spakował plecak i – zainspirowany słowami papieża Franciszka – wyruszył w drogę, by szukać ubogiej twarzy polskiego Kościoła.

Stopem do nieba roman koszowski /foto gość Patryk Świątek opisał swoją podróż w książce „Dotknij Boga”, wydanej właśnie przez Znak

Ma dwadzieścia pięć lat, a od sześciu ciągle jest w drodze. Zaczęło się tuż po maturze, od podróży stopem po Bałkanach z kolegą ze szkolnej ławy. Potem wspólnie założyli bloga – nazywa się „Paragon z podróży”, bo początkowo zamieszczali na nim głównie porady dotyczące taniego podróżowania. Ale poznawanie świata tak ich wciągnęło, że nieco zmienili formułę. Teraz na stronie, nagrodzonej jako Blog Roku 2011, pojawiają się głównie reportaże. – Dorośliśmy – mówi Patryk Świątek, autor wydanej właśnie książki „Dotknij Boga”.

Denis Rozrabiaka

Patryk od zawsze szukał przygód. Był niespokojnym dzieckiem. – Robiłem wokół siebie straszny bałagan, zupełnie jak Denis Rozrabiaka – zwierza się. – Jako jedenastolatek trafiłem do harcerstwa i tam, na nieustannych biwakach, mogłem wreszcie spożytkować swoją energię.

Duch tamtych biwaków odżył podczas podróży na Bałkany, obfitującej w zaskakujące przygody i zbiegi okoliczności. Po powrocie Patryk wiedział już, że podróżowanie jest tym, co najbardziej go w życiu pociąga. Zaczął wynajdywać w internecie tanie połączenia lotnicze. Nawet po dwa, trzy miesiące w roku spędzał za granicą, co w czasie studiów niekoniecznie musiało być mile widziane. Na szczęście studiował geografię i trafił na bardzo wyrozumiałych wykładowców. – Mieli świadomość, że wiedza, którą przekazują, ma sens tylko wtedy, gdy się ją sprawdzi w praktyce – mówi Patryk.

Najdłuższa i najtrudniejsza była podróż do Indii i Nepalu. Kiedy wrócił po dwóch miesiącach tułaczki wśród biedy, chaosu, brudu, wilgoci i morderczych upałów, docenił to, co ma u siebie. – Ogromną przyjemnością sprawiały mi piesze spacery do centrum Krakowa, świadomość, że mogę iść czystym chodnikiem i oddychać normalnym powietrzem – wspomina.

W końcu przestał postrzegać podróż w kategoriach: im dalej, tym lepiej. Raz nawet postanowił przemierzyć Polskę rowerem. Wyruszył jednak bez jakiegokolwiek planu. – Każdego dnia rzucałem kostką, żeby wybrać, dokąd pojadę – opowiada.

Kuszenie pizzą

Podróż w poszukiwaniu ubogiej twarzy polskiego Kościoła, do której namówił go znajomy znajomego, pracujący w wydawnictwie Znak, też nie opierała się na skrupulatnym planowaniu: – Miałem wstępną listę wspólnot i miejsc, do których mogę się udać, ale wiedziałem, że nie jest możliwe załatwienie tego drogą oficjalną. Trzeba było wziąć plecak, łapać stopa i pukać do drzwi jako pielgrzym.

Z początku nie było łatwo. Kilka razy z rzędu Patryk pocałował klamkę, bo akurat wspólnoty, do których miał zamiar zajrzeć, dokądś powyjeżdżały. Przez trzy dni sypiał po lasach, żywił się jeżynami. Mimo to wie, że nie był to czas stracony. – Dostałem porządną lekcję zaufania – twierdzi. – Przychodziło mi już na myśl, żeby to zostawić, zwyczajnie olać. Po kilku dniach skończyły mi się zapasy wody. Przechodziłem właśnie obok pizzerii, a jestem wręcz uzależniony od pizzy. Kiedy poczułem ten zapach, z trudem udało mi się poprosić tylko o wodę.

Wreszcie otwierają się przed nim pierwsze drzwi – domu małych braci w Truskawiu. Dom nie wygląda na klasztor, a bracia – na braci. Jeden z nich nosi nawet bluzę z okładką płyty Armii i pracuje w hipermarkecie. Bo mali bracia żyją zwyczajnie wśród zwykłych ludzi. Ale, jak zauważa Patryk, „pracują bardzo ciężko, są rzetelni, punktualni, uczynni, chcą być cichym przykładem dla innych”. „My nie robimy za dużo rzeczy. Po prostu żyjemy i jesteśmy z ludźmi. To jest właśnie kontemplacja w świecie” – powie jeden z nich.

Pielgrzym czy intruz?

Wspólnoty odwiedzane przez Patryka mają różną specyfikę. Zajmują się ubogimi, uzależnionymi, niepełnosprawnymi. Ale łączy je jedno: – Ich członkowie są bardzo cisi w tym, co robią. Zawsze na pierwszym miejscu stawiają tych najmniejszych, którzy żyją obok nich, a sami usuwają się w cień. Dlatego wędrowanie po tych grupach nie było łatwym zadaniem: – Czułem się trochę jak intruz, który wchodzi z butami w czyjeś życie. Ale pierwsze dni mojej wyprawy uświadomiły mi, że nie mogę jej traktować jak eksperymentu. Stałem się pielgrzymem. Do końca nie wiedziałem, czy wyjdzie z tego książka. Może trochę traciłem od strony dziennikarskiej, bo nie robiłem na dzień dobry notatek, nie włączałem dyktafonu. Za to za każdym razem starałem się włączać w życie grupy, modlić się i pracować z nią. Dopiero kiedy zostawałem sam w swojej celi, zaczynałem notować.

Najtrudniej było się dostać do wspólnoty Cenacolo, złożonej z młodych ludzi, uzależnionych zwłaszcza od narkotyków, którzy w tej grupie przeżywają intensywną terapię, opartą na pracy, modlitwie i rozwijaniu talentów: – W Koszalinie usłyszałem, że dla dobra chłopaków nie mogę porozmawiać z żadnym z nich – wspomina Patryk. – A potem nagle we wrocławskiej Arce spotkałem Gucia, który, jak się okazało, wyszedł z Cenacolo pół roku wcześniej po ośmioletnim pobycie. Od niego dowiedziałem się, że za dwa dni do Częstochowy będzie zmierzać pielgrzymka ruchu, i że pójdą jego przełożeni, którzy mogą podjąć decyzję o ewentualnym wpuszczeniu kogoś z zewnątrz do wspólnoty. Udało się, choć Gucio nie bardzo w to wierzył. Spędziłem tam niesamowity tydzień, który wiele poprzestawiał w mojej głowie. Pracowałem przy stolarce, wożeniu piachu, tynkowaniu domu. I doświadczyłem niezwykłej mocy modlitwy. Kiedy skończyły się zapasy jedzenia, chłopaki zaczęły odmawiać nowennę do Matki Bożej. Już w jej połowie różni ludzie znosili nam jedzenie, a potem, po zakończeniu nowenny, przychodzili jeszcze przez tydzień.

Wszystko od Boga

Przebył w sumie 2873 kilometry. Co ta podróż w nim zmieniła? – Kiedy trzeba prosić o podstawowe rzeczy, jak woda czy jedzenie, człowiek pokornieje – twierdzi Patryk. – Do tej pory lubiłem być tym, który daje. Lepiej się wtedy czułem. Teraz mogłem przez chwilę wczuć się w tych, którzy żebrzą. I wiem już na pewno, że to ich obecność jest darem dla nas.

Czy znalazł ubogą twarz polskiego Kościoła? – Dla mnie to określenie przestało być sloganem, a stało się rzeczywistością. Okazało się, że ten Kościół cały czas jest tuż obok – cichy, nieszukający atencji, poklasku. Trzeba go tylko odkryć. Ale każdy, kto tego potrzebuje, musi to zrobić sam. Moim osobistym odkryciem był np. fakt, że istnieją w Katowicach kapucyni, którzy żyją jeszcze bardziej ubogo niż ci, których dotąd znałem. Śpią na deskach, pracują wśród najbiedniejszych, także tych mieszkających pod ogromnym wiaduktem śląskiej średnicówki. Zwykle myślimy negatywnie o ubóstwie. A prawdziwe ubóstwo to zaakceptowanie własnej słabości i tego, że tak naprawdę nic od nas nie zależy. Że wszystko, co mamy, pochodzi od Boga. To także rezygnacja z czegoś, co może nie jest złe samo w sobie, ale przeszkadza nam w osiągnięciu pełni.

Podróż zmieniła moje podejście do pieniędzy. Będąc przez półtora miesiąca bez grosza przy sobie, nie mogłem, jak dawniej, kupić sobie batonika czy coli, kiedy miałem na to ochotę. Ba, nie mogłem nawet kupić wody za 50 groszy. Teraz znów mam pieniądze. Nie pamiętam, jaki był mój pierwszy zakup po powrocie do domu – podejrzewam, że kupiłem pizzę. Na razie nie czuję się gotowy do takiego ubóstwa, w jakim żyją bohaterowie mojej książki. Ale jakieś nasionko zostało we mnie zasiane. Może kiedyś będę mógł powiedzieć o sobie: jestem ubogi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

TAGI: