Życie jak różaniec

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 25.06.2015 12:46

Po ks. Janie Twardowskim nie zostały tylko „buty i telefon głuchy”. Ale wiersze, które nie pozwalają mu umrzeć.

Po mieszkaniu ks. Twardowskiego oprowadzają jego opiekunowie i sąsiedzi, bliźniacy – Tadeusz i Czeslaw Olszewscy jakub szymczuk /foto gość Po mieszkaniu ks. Twardowskiego oprowadzają jego opiekunowie i sąsiedzi, bliźniacy – Tadeusz i Czeslaw Olszewscy

Mówił o sobie skromnie „ksiądz piszący wiersze”. Notował je na marginesie kapłańskiego życia, w konfesjonale, a także między odwiedzinami czytelników i przyjaciół. Ostatni podyktował towarzyszącemu mu bratu Marianowi w środę 18 stycznia 2006 roku o 4.30 rano w dniu swojej śmierci w sali 106 szpitala na Banacha w Warszawie. O 9.30 z trudem przepisał go falującymi na kartce literkami: „Zamiast śmierci/ racz z uśmiechem przyjąć Panie/ pod Twe stopy/ życie moje/ jak różaniec/”. Różańców miał wiele i lubił je odmawiać, szybko przesuwając paciorki. Tak szybko upłynęło też jego 91-letnie życie. Kiedy jako studentka śląskiej polonistyki odwiedzałam go z koleżankami w zakrystii kościoła ss. wizytek w Warszawie, nieraz rozmawialiśmy o pisaniu. Kiedyś przyznał, że uwielbia posługiwać się paradoksem takim jak w kolędzie Karpińskiego: „Bóg się rodzi, moc truchleje”. „To mój najlepszy wiersz, bo jest w tym dowcip. To taki Karpiński na łożu śmierci” – takim komentarzem kazał opatrzyć swój ostatni tekst, który nazwał „wierszem dla Jezusa”. Napisał go prawie w agonii, pokonując ból i strach, między westchnieniami „Jezu, ufam Tobie”, potwierdzając, jak bardzo potrzebne były mu wiersze nie tylko w życiu, ale i w godzinie śmierci.

W kolejce na schodach

Przez legendarne, obfotografowane zielone drzwi z odłażącą farbą wchodzę po krętych schodach na piętro organistówki przy klasztorze ss. wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Tu w dwóch pokoikach po ks. Janie Ziei, zapełnionych kolorowymi przedmiotami, jak w jakiejś bajce, mieszkał od 1959 r. ks. Twardowski. Wszystko jest tak, jak było, kiedy ostatni raz szedł do szpitala. I stale, jak za jego życia, przychodzą tu miłośnicy jego poezji. – Dzieci ze szkół bardzo to przeżywają, chcą dotknąć sutanny księdza jak relikwii – opowiada Tadeusz Olszewski, opiekun miejsca, muzyk, dyrygent Warszawskiego Zespołu Chorałowego, od 1953 roku organista u sióstr wizytek, sąsiad ks. Jana i jego opiekun. Ich mieszkania dzielił tylko pokoik ks. Bronisława Bozowskiego.

Tadeusz od razu wyjaśnia, że najwięcej troszczył się o księdza jego brat bliźniak – Czesław. Kiedy przychodzi się przywitać, widzę prawdziwą kopię mojego rozmówcy. Poetka Anna Kamieńska, ochrzczona przez ks. Twardowskiego jako dorosła, nazwała jego mieszkanie „domem na kurzej stopce”. Powszechnie mówi się o nim „na górce”. To dla niej w latach 70. ksiądz napisał najsłynniejszy swój wiersz „Spieszmy się kochać ludzi”. – Jego słowa jakoś się sprawdziły: „Zostaną po nim buty i telefon głuchy” – mówi Tadeusz Olszewski. – Telefon w przedpokoju milczy, a za jego życia stale dzwonił. Odbieraliśmy go, żeby wyręczyć księdza, bo przecież na początku powstania warszawskiego był ranny w nogę i utykał. Czasem mówiliśmy, że go nie ma, żeby choć trochę odpoczął. Zostały też po nim buty pod łóżkiem. Jeden specjalny ortopedyczny. Na drzwiach wejściowych wiszą dwie stare sutanny, które oddawał do czyszczenia podczas wakacji. Na drugich odświętna, zamówiona na uroczystość przyjęcia doktoratu honoris causa na Uniwersytecie Lubelskim, choć chciał się na nią wybrać w starej, poplamionej. Założył ją też na 90. urodziny. Na trzecich drzwiach stara torba na zakupy z uchwytami, z którą wchodził na scenę podczas spotkań autorskich. Kiedy wracał z kościoła, wieszał sutannę i kładł się na łóżku od sióstr, na którym, według legendy spał sługa króla Jana Kazimierza.

Tu przyjmował gości, którzy ustawiali się na schodach w kolejce. Sekretarzyk został ocalony z domu rodziców przy Elektoralnej zniszczonego na początku powstania. Podarunki od odwiedzających zajmują miejsce nawet na podłodze. – Jak małe dziecko cieszył się każdą rzeczą, miał w oczach pełną radość i to nieudawaną – pamięta Tadeusz Olszewski. – Umiał też dawać. Raz, przez pomyłkę oddał dwa nasze nowe płaszcze ubogiemu, bo myślał, że są niepotrzebne. Mówił: „Jak nie będziesz na nic czekał, to dostaniesz za dużo”. I otrzymywał stosy listów, dziesiątki telefonów, stale go odwiedzano. Trzeba powiedzieć, że gdybyśmy się księdzem nie opiekowali, nie dożyłby tych lat. Byliśmy razem 24 godziny na dobę. Coś stuknęło, myśleliśmy – może upadł i od razu zaglądaliśmy do niego. Na telewizor go wołaliśmy, bo nie miał swojego, a interesował się, co się dzieje w polityce. Po schodach go sprowadzaliśmy. Dzień czy noc, jak się źle czuł, wzywaliśmy lekarzy. Kiedy czytam jego wiersze i kazania, to jakbym słyszał jego głos.

Zdjęcie do nieba

Z książki biograficznej o ks. Twardowskim pt. „Ksiądz Paradoks” Magdaleny Grzebałkowskiej dowiaduję się, co odkrył przyjaciel księdza, historyk literatury Waldemar Smaszcz: „Od początku zacierał ślady. Niszczył po sobie dokumenty, rwał zdjęcia, wszystko wyrzucał. To była jego idee fixe, żeby zostały wiersze, a nic o człowieku”. W 1981 roku pytany o szczegóły życia przez Marka Zielińskiego z „Nowych Książek” odpowiedział: „Biografia staje się ciekawa dopiero po śmierci poety, jeśli okaże się, że był naprawdę poetą”. Dziś okazuje się, że wiele fragmentów jego życia to białe plamy. Mama Aniela urodziła go jako trzecie dziecko – 1 czerwca 1915 roku, o drugiej po południu w mieszkaniu przy Elektoralnej 49. To był Dzień Dziecka, więc może dlatego tyle pisał o dzieciach. „Być na piątkę obiecuje, a z piątego piętra pluje” – uczyli się kiedyś na pamięć moi mali synowie fragmentów „Patyków i patyczków”. „Na górce” można zobaczyć kilka portretów matki, kiedy miała 19 lat. Ksiądz zapytany kiedyś, co zabrałby ze sobą do nieba, odpowiedział, że jej zdjęcie. Kiedy w 1971 roku chowano ją obok męża Jana na cmentarzu w Katowicach, gdzie mieszkała przez ostatnich 26 lat życia, do jej trumny włożył swój obrazek prymicyjny. Ona do czarnego zeszytu przepisywała drukowane w prasie wiersze syna. W latach gimnazjum uwielbiał zajęcia z nauczycielem biologii – Władysławem Kociejowskim, który kazał mu prowadzić zielnik i uczył nazw roślin. Potem w wierszach ze znawstwem przywoływał „po imieniu” jesion czy czeremchę. Jeszcze przed wojną, pod wpływem Józefa Czechowicza, wydał pierwszy tomik „Powrót Andersena”. Studiował polonistykę, był uczniem słynnego prof. Wacława Borowego. Podczas okupacji wstąpił do AK, brał udział w powstaniu warszawskim. W „Odrze” wydrukował wiersze miłosne pod pseudonimem Antoni Derkacz: „O najdroższa! Pod tej fary wieżą,/ przy jabłoni siedem kroków w bok,/ w szkłach rogowych księża nie dostrzegą/ jak ust blisko włosów twoich lok” („O tej łzie, co na końcu spadła”). Może dotyczyły pierwszej miłości do „Dziuli” – Wandy Zieleńczykówny? Była komunistką, a on podczas spacerów po Warszawie mówił jej o wierze. Wróżka napisała mu w liście, że zostanie księdzem. W Radomiu, po spotkaniu z rodzicami, postanowił, że wstąpi do seminarium. Polonistykę skończył w 1947 roku, święcenia przyjął rok później. Jego pierwszą parafią był Żbików, gdzie pracował w szkole specjalnej. W 1950 pisał do poety Jana Ożoga: „Myślę, że nigdy nie należy czynić z poezji najważniejszego problemu swojego życia – trzeba umieć postawić ją w odpowiedniej proporcji do innych spraw”. To przesłanie starał się realizować zarówno w latach 60., kiedy nie wydano żadnego tomu jego wierszy, jak i później, gdy był sławny. Pierwszego wywiadu w życiu udzielił, kiedy miał sześćdziesiąt trzy lata, Krystynie Nastulance z „Polityki”.

Czy mnie czytacie?

– Najlepiej o sobie powiedziałby sam ks. Twardowski – jest pewien Tadeusz Olszewski. – Był mistrzem ujmowania najważniejszego w krótkich słowach. Ks. Bronisław Bozowski mówił o nim: „Jasio od krótkiej formy”. – Wielką teologię potrafił wyłożyć w krótkich, ale treściwych kazaniach – wspomina Maria Grocholska-Mielżyńska, którą przygotował do I Komunii św. i bierzmowania. – Niesłusznie wyolbrzymia się to, że nosił tupecik, i nazywa „Janem od biedronki”, jakby pisał tylko dla dzieci – dodaje Czesław Olszewski. – Nawet kiedy dla nich pisał, to było to skierowane też do dorosłych. „Teraz powiem kilka słów do dzieci, które za szybko urosły” – tak zaczynał wiele kazań. Najpierw stenografowała je jedna z sióstr wizytek, potem je nagrywała. Zachowały się ich całe zeszyty. W latach 80. i 90. był najczęściej wydawanym, czytanym i cytowanym polskim poetą. Ale kiedy odwiedzałam go z przyjaciółmi, pytał tym swoim cichym głosem, przechylając głowę, najpierw o nasze sprawy, a potem o wiersze: „Tak naprawdę mnie czytacie? Naprawdę wam się to podoba? A moje wiersze takie tam...”. – Paradoksem było, że był bardzo cierpliwy, a zarazem niecierpliwy – charakteryzuje go Tadeusz Olszewski. – Kiedy już stał ubrany w ornat, to nie czekając na godzinę, rwał się do ołtarza. Za to do ludzi był zawsze cierpliwy. Z uwagą wysłuchiwał nawet nudnych opowiadań. Był szczęśliwy, kiedy przebywał wśród nich, a oni lgnęli do niego. Kiedyś radziła się go znajoma Marii Grocholskiej-Mielżyńskiej. „I co ci powiedział?” – była ciekawa. „Żebym się uspokoiła, bo jest tak źle, że już nie może być gorzej”. Miał niezwykłe poczucie humoru, które sprawiało, że z dystansem podchodził do wielu spraw. Krystyna Gucewicz, poetka, przyjaciółka księdza mówi, że wyzwalał w niej czułość. Zwracała się do niego „Robaczku”, tak jak kiedyś jej ojciec do niej. – Przez Boga widział ludzi – opowiada. – Traktował ich z ogromnym szacunkiem. Sama tego doświadczyłam. Kiedyś mnie i mojej koleżance Joli dał 10 lat mniej i mówił nam po imieniu. Kiedy wspomniałyśmy o naszych dzieciach, zaczął przepraszać, że nie zwracał się „pani”. „Należy wam się szacunek” – argumentował. – Żył w bardzo skromnych warunkach, nie miał windy – opowiada Gucewicz. – Ale to są sprawy ludzkie, a on się obracał w kręgu spraw Boskich. W ostatnich dniach życia przynosiła mu na życzenie świeży sok z cytryny, który wypijał bez skrzywienia się. Jak wtedy, kiedy otrzymał od dzieci Order Uśmiechu. – O godz. 15. była Msza św., którą celebrował ks. Aleksander Seniuk, a ks. Jan leżał w łóżku z nałożoną stułą – opowiada Tadeusz Olszewski. – Miał dwa razy wszczepiany rozrusznik serca i widzieliśmy na elektrokardiogramie, jak ono bije, aż o 19.24 pojawiła się ciągła kreska. Staliśmy wokół księdza jak na starych obrazach przedstawiających umieranie. Kilka osób z rodziny, kilku przyjaciół, personel szpitalny. Wydawało nam się, że usnął. „Człowiek, który umiera, wymyka się naszym oczom i idzie do Pana Boga” – mówił w jednym z kazań ks. Twardowski. W pokoju „na górce” przechowywane są zdjęta po śmierci maska twarzy księdza i odcisk jego dłoni. Na twarzy można dostrzec delikatny uśmiech, jakby poeta zobaczył to, co przeczuwał w wierszu.

TAGI: