Ten klasztor miał umrzeć

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 13.06.2015 05:55

Ma siedem i pół centymetra. Z koroną dziewięć.to najmniejsza na świecie koronowana figurka Maryi. W sanktuarium w Gidlach dzieją się od lat wielkie cuda.

Ten klasztor miał umrzeć Henryk Przondziono

W przyszłym roku będą tu świętować jubileusz 500-lecia, od kiedy została wyorana przez rolnika Jana Czeczka pośrodku pola, gdzie nikt nie chodził i nie mógł jej porzucić. W tym samym czasie w Meksyku objawiła się Matka Boża z Guadalupe. – Podobnie jak o tamtym wizerunku, również i o tym mówią, że pochodzi nie z tej ziemi – opowiada przeor o. Andrzej Konopka. – Jest z niespotykanego w Polsce kamienia wulkanicznego, a tutaj, na skraju Jury Krakowsko-Częstochowskiej, dominują piaskowiec i wapień.

Można schować ją w dłoni, ale po co, skoro i tak ledwie ją widać w złoconym ołtarzu bocznej kaplicy kościoła pw. Wniebowzięcia NMP. Za to w oczy rzucają się Jej cuda. Nie ma tygodnia, żeby nie przychodziły listy czy nie pojawiali się ludzie, którzy opowiadają o uzdrowieniach na ciele i duszy za Jej wstawiennictwem. Przeor trzyma w dłoniach świętą figurkę tylko raz do roku, podczas majowej „kąpiółki”. Zgodnie z obyczajem dokonuje jej zanurzenia w białym winie gronowym, które potem zabierają w ampułkach pątnicy. Smarowanie nim bądź picie działa jak cudowne lekarstwo. – Kiedy wierni pytają, jak je stosować, odpowiadam, że na ulotkach lekarstw pisze, aby w razie wątpliwości skontaktować się z lekarzem bądź farmaceutą – mówi. – Więc, proszę, poradźcie się Matki Bożej.

Dopiero patrząc na figurkę z bliska, mogę zobaczyć, jak rysy twarzy maleńkiej Madonny i Jej Syna są napełnione nieziemską błogością. Jakby zostały wrzucone z innej rzeczywistości w nasz świat. Oboje mają zamknięte oczy, ale to niepotrzebne, by widzieć, co komu potrzeba.

Matka pod habitem

Ogromny barokowy kościół wyrastający pośród pól, w którym mieści się kaplica Matki Bożej Gidelskiej, wybudowali ojcowie dominikanie. W 1615 r. zostali sprowadzeni do wsi przez fundatorkę kasztelanową Annę Dąbrowską, żeby cieszącą się kultem figurkę, umieszczoną w drewnianej kapliczce, przenieść w godniejsze miejsce. Teraz przypominająca dziuplę w drzewie kapliczka znajduje się obok złoconego ołtarza z figurką. Przez cały obecny rok w sanktuarium świętuje się 400-lecie sprowadzenia ojców dominikanów na placówkę. Przyszło im wznosić świątynię w nadzwyczajnych okolicznościach – 35 km od obleganej Jasnej Góry, w czasie potopu szwedzkiego.

– Jak trwoga, to do Boga – przeor zastanawia się, w jaki sposób w tak trudnym okresie polskich dziejów udało się tak wielkie dzieło. – Ludzie potrzebowali znaku obecności Boga. Był to też pewnie gest błagania o pokój. W czasach wojennej biedy dominikanie oddali na budowę srebra ofiarowane jako wota za uzdrowienia. W historii ich opieki nad Matką Bożą były dramatyczne momenty. W 1912 r. w klasztorze został tylko jeden zakonnik – o. Gabryel Świtalski, który był wcześniej „zesłany” do Gidel w ramach kasaty klasztoru w Warszawie.

– Klasztor gidelski miał umrzeć – opowiada przeor. – Tu był zabór rosyjski i car Aleksander II wymyślił świetny sposób, żeby zniszczyć polski Kościół. Likwidował klasztory, a ich mieszkańców wysyłał do jednego, tzw. etatowego. Wcześniej w Gidlach mieszkało siedmiu zakonników, a kiedy uznano go za „etatowy” i 27 listopada 1864 przyjechał „transport” z Warszawy, nagle zrobiło się tłoczno od 39 osób. Jak relacjonuje o. Świtalski (przez 30 lat przeor w Gidlach), świadek tamtych wydarzeń, mnisi musieli spać na sianie, na posadzkach zimnych korytarzy. W 1912 r., już jako schorowany starzec, został w klasztorze sam, bo zaborcy zakazali przyjmowania kandydatów do zakonu. Modlił się, by doczekać powrotu braci zakonnych, którym przekazałby pałeczkę. To życzenie spełniło się w 1916 r. Tuż przed jego śmiercią do Gidel przybył o. Jordan Stano, dominikanin z Galicji.

– Czasami coś musi obumrzeć, żeby odżyło z nową siłą – mówi przeor i dla zilustrowania tych słów prowadzi nas po 33 schodach wiodących na piętro przed klauzurę, przypominających wchodzącym wiek Chrystusa. W donicy owocuje tam dorodne drzewko figowe. – Uschnięte od kilku lat przenieśliśmy ze szklarni, gdzie dotąd hodowaliśmy warzywa. A ludzie mówili, że nie ma po co go trzymać – wyjaśnia. Niedługo po śmierci o. Świtalskiego, w 1923 r., na gidelskiej Złotej Górce odbyła się koronacja figurki i kult Maryi odżył. Dominikanie ślubowali wtedy, że będą jej strzec jak źrenicy oka. Jakby przepowiedzieli fakt, że podczas II wojny kustosz sanktuarium, o. Angelik Matula, będzie ją nosił w dzień i w nocy ukrytą pod habitem.

Rak to nic

Przeor o. Andrzej Konopka wcześniej mieszkał w klasztorach we Wrocławiu, Warszawie, Sandomierzu, Krakowie. – Tylko tutaj mam odczucie, że oprócz zakonników jest z nami jeszcze Ktoś – mówi. Tym kimś jest Maryja. Czuje się tu jak w rodzinnym domu pod Poznaniem, kiedy odwiedza mamę Zofię: – Jestem zwykle zmęczony podróżą i idę spać, ale wiem, że w pokoju obok czuwa mama i mam poczucie bezpieczeństwa. Po powrocie do klasztoru ma wrażenie, że w pokoju obok jest Matka Boska. – Kiedy muszę uporać się z jakimiś trudnymi sprawami, znienacka przychodzi nieprzewidziana pomoc od Niej – opowiada. – Na innych placówkach to ja musiałem podejmować decyzje, a tutaj jakby ktoś to robił za mnie.

Opowiada o wstydliwym dla zakonu problemie. Jakiś czas temu miał wśród podopiecznych brata alkoholika: – Nie było na niego sposobu, uciekał z leczenia. Prosiłem przełożonych: „Ratujcie”. Wreszcie zwróciłem się do Maryi: „Ratuj! Przecież to Twój dom, a my sami staliśmy się zgorszeniem”. Zaraz po tej prośbie na Jasnej Górze spotkałem siostrę zakonną, która powiedziała mi o „domu pokuty” prowadzonym przez trynitarzy. Oddałem tam naszego współbrata i wreszcie doszedł do siebie. – Cudów jest dużo więcej, niż nas o tym zawiadamiają – dodaje brat Fabian Stanisz, świetny organista po akademii muzycznej. Przynosi cały plik listów informujących o uzdrowieniach z różnych stron kraju, a nawet Europy.

– Zdrowie duszy to życie w łasce, z Bogiem, tak jak ma być w godzinie śmierci – wyjaśnia przeor. – Kiedyś przyjechał tu mężczyzna w trakcie chemioterapii, licząc na ratunek. Nie doznał uzdrowienia na ciele, ale po wielu latach się wyspowiadał. Był biznesmenem i po powrocie do domu zadośćuczynił tym, których skrzywdził w pracy. Przeprosił też żonę, z którą się rozwiódł. Kiedy odwiedził nas tuż przed śmiercią, powiedział jednemu z ojców: „Rak to nic, najważniejsze, że zdążyłem naprawić swoje życie”.

Sznur korali

Brat Janusz Gamracy nie chciałby być świadkiem cudu. – Jestem taki malutki naprzeciwko tego wszystkiego – przyznaje. Nie tak dawno wśród przychodzących do Gidel listów uwagę zakonników zwrócił jeden napisany drżącą ręką 71-letniej pani spod Siedlec. Obłożnie chora po zawale i udarze przebywała w zakładzie rehabilitacyjnym. „Nie było nadziei, że będę żyła” – napisała. – „Pewnego dnia odwiedziła mnie znajoma dziewczyna, która chodzi na piesze pielgrzymki do Częstochowy, podała mi do ust łyżeczkę winka z Gidel. Spałam 20 parę godzin, a kiedy się obudziłam, wstałam z łóżka i zaczęłam chodzić”. Innym razem żona alkoholika opowiedziała przeorowi, jak kreśliła mężowi znak krzyża winkiem na czole, kiedy leżał w upojeniu alkoholowym i odmawiała nad nim Różaniec. Kiedyś rano wstał i postanowił nie pić. – Jaka jest recepta na cud? – pytam. – Wiara. – odpowiada przeor.

– Niektórzy sami tę wiarę mają i używają winka, u innych wiarę ma ktoś z otoczenia. – „Co to znaczy mieć wiarę?”. To dla mnie za trudne pytanie. Jestem zawstydzony, kiedy widzę idących na kolanach wokół ołtarza w kaplicy. To ja powinienem ich brać w ramiona i nieść. Rozsuwać nad nimi dach kościoła i mówić do Jezusa: „Muszą być zdrowi”. Nie wiem, czy mam taką wiarę, ale wiem, że Pan Bóg tu działa. Wczoraj jakaś pani przyniosła sznur korali jako wotum z wdzięczności za uzdrowienie, nie podając nawet swojego imienia. Żeby Matka Boża, jak to kobieta, jeszcze piękniej wyglądała. Przeor ma w telefonie jako tapetę wizerunek Matki Bożej. – Codziennie muszę się napatrzeć na tę ładną kobietę – mówi.

W Gidlach jest wiele uzdrowień z chorób oczu. To jakby powrót do pierwszego cudu za wstawiennictwem Maryi Gidelskiej. Jak głosi podanie, kiedy rolnik Czeczek wyorał figurkę, nie oczyściwszy jej dokładnie, schował ją do skrzyni i o niej zapomniał. Właśnie wtedy cała jego rodzina straciła wzrok. Kobieta, która zaczęła pomagać rodzinie w obejściu, zwróciła uwagę na figurkę wydzielającą intensywny zapach i dokładanie ją umyła. Kiedy tą samą wodą przemyła twarze domowników, odzyskali wzrok. Do dziś według tradycji zanurza się figurkę podczas „kąpiółki”. – Kiedy biorę ją do rąk, w środku robi mi się ciepło – zwierza się przeor. – A do głowy przychodzą pytania: „Skąd jesteś? Dlaczego tu się objawiłaś?”.

Czuję, że trzymam w dłoniach tajemnicę. Każdy kapłan codziennie trzyma w rękach tajemnicę – Ciało i Krew Chrystusa, i też powinno mu się robić ciepło w środku. Ale z czasem stygnie, i dobrze, żeby sobie uświadomił, że jest blisko Boga żywego. Dla przeora Matka Gidelska żyje poprzez gorliwość modlitwy i wiary przyjeżdżających tu pątników. To oni powodują, że każdego dnia widzi Matkę Bożą nowymi oczami.

TAGI: