Nie dzień, tylko lata całe

ks. Roman Tomaszczuk

publikacja 25.05.2015 06:00

Jedni oddają swego syna, inni parafianina i przyjaciela – wszyscy boją się o przyszłość.

Ks. Jerzy Czernal upewnia się,  jakie sakramenty Sebastian przyjął w Nowej Rudzie ks. Roman Tomaszczuk /Foto Gość Ks. Jerzy Czernal upewnia się, jakie sakramenty Sebastian przyjął w Nowej Rudzie

Matka i ojciec (ks. Kamila Pawlika), proboszcz (ks. Sebastiana Makucha), przyjaciel (ks. Arkadiusza Harbara) patrzą na dzień prymicji inaczej niż wszyscy pozostali. Inaczej niż sami neoprezbiterzy.

Niespodzianki Boga i synka

To był wrzesień 2009 roku. Kamil właśnie wrócił z Zakopanego, gdzie odprawiał rekolekcje ignacjańskie. Trwały długo, bo pewnie z osiem dni. Sam na sam z Bogiem, w milczeniu, rozważając słowo Boga i, co ważniejsze, wsłuchując się w Jego głos. – Nie byłam więc zaskoczona, kiedy się zobaczyliśmy, przytuliłam go na powitanie, spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich wielką radość – wspomina Krystyna Pawlik. – Niemniej to spojrzenie i wyraz jego oczu napełniły moje serce jeszcze większą czułością. I wtedy usłyszałam coś, co mnie bardzo zdumiało, na co nie byłam przygotowana. Wtedy już Kamil od roku studiował ekonomię. „Mamuś, idę do seminarium” – powiedział. Jak mogła zareagować? Bardzo, bardzo mocno przytuliła swoje dziecko, a po policzku popłynęły łzy. – Taki był początek naszej drogi do ołtarza, razem z synem – dodaje Bogdan Pawlik. – Bo czas formacji seminaryjnej to czas dojrzewania także nas, rodziców, do prawdy o tym, że nasz syn będzie księdzem. Wtedy, we wrześniu, gdy tylko opadły emocje, pojawiły się ważkie pytania: czy Kamil sobie poradzi? Czy dobrze rozeznał swoją życiową drogę? Czy będzie szczęśliwy?

Rok za rokiem, posługa za posługą

– Kolejne wydarzenia w jego seminaryjnym życiu stawały się takimi milowymi kamieniami także dla nas. 16 września miał egzamin, tydzień później przeprowadził się do budynku seminarium. Nie był daleko od domu, to prawda, ale mieliśmy świadomość, że z każdym tygodniem, miesiącem, a w końcu rokiem jest coraz mniej nasz, a coraz bardziej tych, do których Bóg go pośle – wspomina matka. – Na pierwszym roku obtuniczenie – założenie białej tuniki, pierwsze oficjalne obwieszczenie, że syn wszedł na drogę formacji do kapłaństwa. Na trzecim roku obłóczyny i lektorat – wyglądał już jak ksiądz, choć księdzem nie był. To dopiero połowa drogi. Gdy zobaczyłem go pierwszy raz w sutannie, odżyły emocje, które wzbudziła jego decyzja o wstąpieniu do seminarium – mówi ojciec, a potem kontynuuje wyliczanie. – Na koniec czwartego akolitat – po raz pierwszy zobaczyliśmy w dłoniach naszego dziecka Najświętszą Hostię. Na koniec piątego roku święcenia diakonatu – gdy wyjechał na kilkudniowe rekolekcje przed przyjęciem święceń, my byliśmy z nim bez przerwy. Modliliśmy się do Ducha Świętego, by dał mu łaskę podjęcia właściwej decyzji, bowiem do tego momentu mógł jeszcze zawrócić, rozmyślić się – zaznacza. Po diakonacie jest to właściwie już niemożliwe.

Kościół już czeka

Dla rodziców Kamila ważne były dni skupienia, jakie organizuje seminarium. – Otwierały nam oczy na to, o co chodzi w przygotowaniu do kapłaństwa – mówi matka. – Mieliśmy wtedy okazję (raz w roku) spotkać się z innymi rodzicami, poznać przełożonych, wysłuchać konferencji ascetycznej, otrzymać garść informacji o seminaryjnym życiu, sprawdzić warunki socjalne w seminarium. Żałujemy, że z chwilą święceń prezbiteratu kończą się nasze odwiedziny w gmachu seminarium – wyznaje. Sześć lat kształcenia to także czas przyzwyczajania się, że krewni i znajomi coraz bardziej patrzą na Krystynę i Bogdana jak na rodziców księdza. – Nasza parafia to mała wspólnota, więc nie jesteśmy anonimowi – dodaje ojciec. – To także okazja do dzielenia się radością z innymi parafianami. Szczególnie mocno odczuwaliśmy to podczas ostatnich dni przygotowań do prymicji. Życzliwość, zatroskanie, poświęcony sprawie czas – to wszystko dawało do zrozumienia, że prymicje nie są naszą prywatną sprawą, że to święto całej wspólnoty, że Kościół czeka na naszego syna – mówi.

Bez sentymentu do własnych

Jest 29 czerwca. Wszystko przygotowane, wieś chce świętować. Ksiądz Jerzy, choć studiował w dalekim Wrocławiu, jednak pierwszą Mszę św. chce mieć u swoich, w Wierzchosławicach koło Tarnowa (są jeszcze Wierzchosławice inne, na tym Dzikim Zachodzie – jak się tutaj mówi). Msza prymicyjna odprawiona i do procesji można się szykować, ale pogoda się załamuje. Zimno, deszczowo, a przecież i całe przyjęcie na polu uszykowane. Wiatr wszystko rozwiewa, zacina i siecze deszcz, ciemno i nieprzyjemnie. Do domu idziemy, nie na prymicyjny obiad. A tak ładnie, paradnie, by tych 87 krakowiaków na koniach wyglądało w procesji z nowym księdzem. Nic z tego. – Faktycznie tak było, dlatego pewnie wcale nie pamiętam swoich prymicji – mówi ks. Jerzy Czernal, proboszcz w Nowej Rudzie-Słupcu. – Nie mam sentymentu do swoich, za to na każdych naszych, parafialnych wzruszam się i serce bije mi jak szalone – zdradza, a potem wylicza: – Jestem tu od 29 lat – zaczyna. – Przez ten czas świętowaliśmy prymicje 17 razy. Dwóch werbistów, dwóch salezjanów, trzech franciszkanów, a pozostali to nasi, diecezjalni – nie kryje dumy, ale po chwili cień bólu mąci spokój, gdy trzeba dodać dla uczciwości: – Jeden franciszkanin i jeden nasz, diecezjalny, porzucili kapłaństwo – mówi. – To było do uratowania. Nie chcieli słuchać.

Uwaga na zmanierowanie!

Nie pierwsze, ale i nie ostatnie to prymicje. W seminarium jeszcze trzech następnych szykuje się do święceń. – W tym roku nasz Sebastian – wspomina proboszcz i od razu głos mu się łamie. Do neoprezbitera ma bowiem szczególną słabość. – To takie nasze, parafialne dziecko – mówi. – Dziadkowie go wychowali, ostatnio babcię pochowaliśmy. Nie doczekała radości oglądania wnuka w ornacie, przy ołtarzu, w konfesjonale. Nie miał łatwego życia, ale może i dzięki temu zahartowany jest – zastanawia się. Sebastian – pobożny, zaangażowany, skromny, wzór po prostu. – I nie na pokaz myślę – zaznacza duchowny. – Ludzie go za to lubią, że do serca trafia. Sam lubię się modlić, gdy on nabożeństwo prowadzi albo gdy z tą swoją otwartością wychodzi do ludzi. To takie Boże, autentyczne. Mam nadzieję, że jako ksiądz się nie zmanieruje. Zawód by to był dla nas niemały – mówi, i za chwilę opowiada o parafialnej radości z prymicji. – Mamy w tym wprawę, ale za każdym razem jest inaczej – zaczyna. – Podział ról i plan pracy to podstawa. Żeby nikt sobie w paradę nie wchodził, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik, żeby zadziałało i nie było niepotrzebnych nerwów – tłumaczy. Ni stąd, ni zowąd dorzuca: – Przypominam sobie, że za moich czasów był zwyczaj, że nie wolno było po święceniach w domu rodzinnym nocować, tylko albo na plebanii, albo u znajomych. Ale teraz tego chyba nie ma… muszę to sprawdzić.

Dawno temu gdzieś w Niemczech

Kiedyś kierownik rzucił: – Poznajcie się, to mój syn Arek, a to Szymon. Będziecie mieli sobie sporo do powiedzenia. Nie wiedział, że właśnie zaczyna się przyjaźń. – To było lata temu. Arek był wtedy jeszcze licealistą. W czasie wakacji przyjechał do swojego ojca, do Niemiec, gdzie pracowaliśmy. Przyjechał w odwiedziny, a ponieważ ojciec wiedział, że jestem kościelny zupełnie jak jego syn, przedstawił nas sobie – wspomina Szymon Pluta, dzisiaj 29-letni księgowy i organista. Pochodzi z Pieszyc, to tuż obok Dzierżoniowa, gdzie mieszka Arek Harbar. – Jednak po tamtym spotkaniu nie utrzymywaliśmy specjalnie kontaktu. Dopiero gdy zabrakło organisty w parafii Arka, ten przypomniał sobie, że mnie zna. Owszem, organistę, ale bezrobotnego – uśmiecha się. – Nie sądził, że właśnie sobie znalazł muzyka na prymicje – dorzuca i sięga po ceremoniał przygotowany przez przyjaciela. Ceremoniał, w którym Arek szczegółowo opisał każdą kolejną sekwencję swojej Mszy prymicyjnej. – Żeby każdy wiedział, co i kiedy ma robić. Cały Arek! Śpiewy też zaplanował: „Serce wielkie nam daj” i „Panie, pragnienia ludzkich serc Ty zaspokoisz sam” – te obowiązkowo, bo Arka ulubione – wylicza.

Stanął okoniem – kto by się spodziewał!

Arek nie złożył papierów do seminarium. Dla Szymona było to wielkie zaskoczenie. Zresztą nie tylko dla niego. Zaskoczenie i rozczarowanie. Chłopak był bardzo zaangażowany przy parafii, solidny, mocno związany z ołtarzem. Odkąd Szymon zaczął grać w parafii Arka, spotykali się regularnie. Poznali się i przekonali, że dobrze się rozumieją. Arek przy ołtarzu, Szymon za kontuarem organowym – wspólnie tworzyli coś najpiękniejszego na świecie – liturgię. Ponieważ nowy organista musiał poznać zwyczaje parafii, Arek stał się naturalnym przewodnikiem po melodiach, repertuarze, obrzędach. Wyjaśniał, dopowiadał, wprowadzał. – Nie wiadomo kiedy zaczęliśmy rozmawiać o tym, co głębsze, bardziej osobiste, czym każdy chce się dzielić tylko z wybranymi – dodaje Szymon. Znał Arka lepiej niż inni, stąd bardziej niż inni był zdezorientowany.

Natarczywe pytania – nieuniknione

Mijały leniwe wakacyjne tygodnie, a temat przyszłości Arka nie dawał Szymonowi spokoju. Nie chciał naciskać, nie żądał wyjaśnień – w końcu każdy może się pomylić i każdy może się zastanawiać. Gdy Arek wreszcie złożył papiery we wrześniu, na drugi termin, wszyscy odetchnęli z ulgą. – No bo co ten chłopak może innego w życiu robić? – kwitowali. Dzisiaj dobiega końca czas przygotowania do święceń, a Szymon uświadamia sobie, że gdyby pięć lat temu posłuchał Arka, on sam, a nie tylko przyjaciel, szykowałby się do prymicyjnej Mszy świętej.

– Po pierwszym roku studiów Arka kończyłem swoje studia. Wtedy Arek bez ogródek zaproponował, żebym wstąpił do seminarium – mówi. – Bylibyśmy na tym samym roku, bo gdy do seminarium przychodzi się z magisterium z innego wydziału, to po pierwszym roku przeskakuje się od razu na rok trzeci, ale trzeba zaliczyć egzaminy z roku drugiego – wyjaśnia. – Wtedy jednak nie uważałem, że to dobry pomysł… – urywa i po chwili kontynuuje: – Ale jeśli mam być szczery, to za każdym razem, gdy jestem na święceniach, bo powołań z parafii nie brakuje, z niepokojem czekam na tekst Ewangelii, w której Jezus pyta: „Szymonie, czy miłujesz mnie? Szymonie, czy miłujesz mnie? Szymonie czy miłujesz mnie bardziej niż ci?”. I odpowiadam trzy razy: „Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham! Tak, Panie! Panie Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham” – szepczę, a serce łomocze mi niczym młot i krew uderza do głowy, i oczy wypełniają łzy.

TAGI: