Jak mamy żyć?

Joanna M. Kociszewska

Można obiecywać korzyści różnym grupom. To działalność demoralizująca.

Jak mamy żyć?

Panie prezydencie, jak mamy żyć? Jak się utrzymać? Co mi Pan da, żebym nie wyjechał? Te pytania i odpowiedzi, którym daleko było do doskonałości obiegły Polskę. Zastrzegam na początku: nie zamierzam tym komentarzem wspierać żadnego z kandydatów. Ale zupełnie poważnie zastanawiam się, co miałabym odpowiedzieć, gdyby to mnie zadano takie pytanie?

Co mogłabym powiedzieć komuś, kto pracuje ale zarabia zbyt mało, by się utrzymać? Pół biedy, jeśli ma gdzie mieszkać, ale jeśli do kosztów życia dochodzi cena najmu choćby najskromniejszego mieszkania? Może jestem w stanie pomóc mu doraźnie, ale docelowo to niczego nie zmieni.

Owszem, państwo może i powinno myśleć o takich rozwiązaniach, które pomogą zacząć życie. Ale faktem jest również, że bez determinacji samego zainteresowanego, by podnieść swoją stopę życiową, nic się nie da zrobić. To on musi chcieć. Na tyle, by podjąć wysiłek. Także – na przykład – kształcenia.

Niedawno ukazała się pierwsza książka ks. Jacka Stryczka: „Pieniądze. W świetle Ewangelii. Nowa opowieść o biedzie i zarabianiu.” Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby jemu zadano pytanie, jak przeżyć za 2 tys. zł. odpowiedziałby identycznie. Choć to zupełnie niepolityczne. Nie dlatego, że jest oderwany od rzeczywistości, wręcz przeciwnie. Bardzo jasno wykłada, jak to zrobić. Podstawowy warunek jest jeden: trzeba wziąć odpowiedzialność za własne życie.

Można oczywiście oczekiwać, że ktoś załatwi za mnie mój problem. Można oczekiwać, że ktoś mi da. Pytanie „z czego” gdzieś znika. A to przecież nie jest pytanie nieistotne. Pieniądze nie spadają z nieba w charakterze manny. Nikomu.

To prawda, wsparcie jest konieczne. Ale dobrze by było, by to wsparcie nie demoralizowało, nie zniechęcało do wzięcia odpowiedzialności za własne życie, nie skłaniało do bycia wiecznym żebrakiem. To prawda, są sytuacje, gdy człowiek – z różnych powodów – nie jest w stanie być samodzielny finansowo. W danym momencie lub trwale. Owszem, państwo jest od tego, żeby prowadzić mądrą politykę wspierania słabszych. Także tych dziedzin, które uznaje za szczególnie ważne. Ale nie powinno się to odbywać na zasadzie: dostanie ten, kto najgłośniej krzyczy. Ewentualnie ten, który może odpłacić się głosem.

Powtarzam, to nie jest komentarz wyborczy. Nawet pomijając fakt, że kwestie ekonomiczne to nie jest domena działań prezydenta Polski (jedyne co może, to występować z inicjatywami ustawodawczymi). Kluczowe jest to, że rozdawnictwo przedwyborcze to wśród partii rzecz powszechna. Różnica polega tylko na tym, kto w danym momencie i komu obiecuje więcej. Można przecież obiecywać korzyści różnym grupom. Jedne skorzystają na większym socjalu, inne na większym liberalizmie. Myślenia głębiej – dalej – systemowo nie ma w tym za grosz.

W moim najgłębszym przekonaniu jest to działalność demoralizująca. Ale nic w tej kwestii się nie zmieni tak długo, jak długo będziemy się na to łapać.

Warto może, byśmy to przemyśleli. Także, a może przede wszystkim, z punktu widzenia Ewangelii. Niekoniecznie w ciągu najbliższego tygodnia. Można sobie dać czas. Na przykład do wyborów parlamentarnych…