Ze Mną nic ci nie grozi

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 27.04.2015 06:00

O ulubionym bólu, porannych rozmowach z Jezusem Miłosiernym i tacie pokazującym, jak rozpoznawać, który Pan Jezus jest prawdziwy, z ks. Brunonem Dąbrowskim, rezydentem w parafii św. Wojciecha w Białej Rawskiej,

Ksiądz Brunon Dąbrowski nie ma wątpliwości, że tym, co najbardziej opłaca się w życiu, jest przyjaźń z Jezusem Agnieszka Napiórkowska /Foto Gość Ksiądz Brunon Dąbrowski nie ma wątpliwości, że tym, co najbardziej opłaca się w życiu, jest przyjaźń z Jezusem

Agnieszka Napiórkowska: Ostatnio przeżywaliśmy w Kościele Tydzień Miłosierdzia, po którym nastąpił Tydzień Biblijny. Znając Księdza już ponad 20 lat, zaryzykowałabym stwierdzenie, że te dwa tygodnie opisują Księdza życie i kapłaństwo. Mam rację?

Ks. Brunon Dąbrowski: – Trafiłaś w sedno. Zanim jednak rozwinę tę tezę, chciałbym powiedzieć o jeszcze jednym filarze, nie mniej ważnym. Od zawsze wciskano mi w głowę, że „naszym zadaniem jest służba”. Całe moje kapłaństwo tak traktowałem. Nie wstydziłem się łopaty, młotka, siekiery, łażenia po dachach, odwalania śniegu. A u ks. Stefana Piotrowskiego w warszawskiej parafii św. Michała wszedłem nawet do kanału, by go przepchać. Po tej pracy proboszcz posadził mnie w fotelu, w którym zwykle siadał sługa Boży kard. Stefan Wyszyński, tym samym pokazując mi, jak szanuje mnie i moją robotę. Umiłowanie pracy doprowadziło do tego, że straciłem kawałek kciuka u prawej ręki.

Teraz już rozumiem, dlaczego Ksiądz udziela Komunii św. lewą ręką.

– Inna rzecz, że i stawy mam popsute. Nie mogę już wysoko podnieść ręki. Ale daję jeszcze radę. Kocham ten ból, którego doświadczam przy udzielaniu Komunii świętej, mimo że z roku na rok jest on coraz intensywniejszy. Ludzie widzą, że się zatrzymuję. Rozumieją to. Błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty powiedziała kiedyś: „Rób to i tym służ, co ci najlepiej w życiu wychodzi”. Całe moje życie tak starałem się postępować. Ale przyszedł czas, że nie miałem już siły, mimo iż mentalnie wydawało mi się, że mogę jeszcze diabłu łeb urwać. Nieprawda! Za twardo mu ten łeb siedzi na karku. Wtedy zacząłem się bliżej zadawać z Jezusem. Tak na dobre stało się to w mojej ostatniej parafii proboszczowskiej w Sadkowicach. Tam spotkałem bardzo kochanych ludzi, którym chciałem służyć. Zacząłem więc wołać: „Panie Boże, nie daję rady!”. Wtedy w sercu usłyszałem odpowiedź: „A od czego Ja jestem?”. No i zacząłem wykorzystywać moc Bożą. Dziś, niestety, jestem coraz słabszy, trudno mi się czasem skupić. Mam wrażenie, że powraca do mnie nerwica, na którą przez lata cierpiałem, a z której uleczył mnie podczas pierwszej wizyty do Polski święty Jan Paweł II.

Mimo że wiem o wielu niezwykłych wydarzeniach z Księdza życia, o cudzie nie słyszałam. Czy może opowiedzieć Ksiądz, jak to się stało? W jakich okolicznościach został Ksiądz uzdrowiony?

– To było podczas Mszy św. na pl. Zwycięstwa. Wszyscy koledzy pojechali na miejsce celebry, a ja postanowiłem, że zostanę i będę Mszę śledził przez telewizję. Kupiłem sobie paczkę papierosów i 20 butelek wody mineralnej. Zacząłem oglądać, mocno przeżywając to, co się tam działo. Patrząc, ryczałem i darłem na strzępy mały ręcznik. W pokoju było pełno dymu. Po Eucharystii i powrocie księży zasnąłem niemal natychmiast. Mimo że pokój był zadymiony, obudziłem się wyspany. Co się ze mną stało, nie wiem. Obudziłem się inny. Wiem jedno: Duch Święty zstąpił i odnowił ziemię Brunona. Myślę, że emocje wynikające z tego przeżycia sprawiły, iż nerwicę diabli wzięli. Widzieli to wszyscy. Proboszcz dał mi wolne, żebym pojechał na ryby. Byłem zdrowy.

Z tego, co wiem, nerwica, na którą Ksiądz chorował, była wynikiem trudnych doświadczeń z dzieciństwa związanych z II wojną i powstaniem warszawskim.

– Tak, to prawda. Podczas wojny Niemcy strzelali do mnie dwa razy. Widziałem kulkę, która miała mnie zabić. Było to na pl. de Gaulle’a, tam, gdzie dziś stoi palma. Był tam czołg, w którym siedział Niemiec, rozglądając się, w którym kierunku oddać strzał. Kręcący się smarkacz był świetnym obiektem. Wycelował we mnie, krzyknął i strzelił. Poczułem ciepło i zobaczyłem kulkę, która uderzyła w mur i bez rykoszetu spadła na chodnik. Wiedziałem, że ona była przeznaczona dla mnie. Później jeszcze raz Bóg ocalił moje życie. Niemcy prowadzili nas szeregiem. Pewnej kobiecie z ręki zsuwało się dziecko. Niemiec doskoczył i za nóżkę chciał je wyrwać. Nie dała. W odwecie puścił w naszą stronę serię z karabinu. Ostatnim, który zginął, był mężczyzna idący obok mnie. Ja znów ocalałem. Później widziałem wiele okropności wojny, o których nie chcę mówić. Kolejną traumą była śmierć taty. Jak dowiedziałem się, że nie żyje, przez trzy tygodnie nie powiedziałem ani jednego słowa. On był moim idolem, który wszystkiego mnie uczył i pokazał mi żywego Pana Jezusa. Było to w Wielką Sobotę w roku wybuchu powstania. Poszliśmy razem ze święconką. Wcześniej uklękliśmy przed grobem. Po krótkiej modlitwie tata mnie zapytał: „Nonuś, wiesz, który Pan Jezus jest prawdziwy? Ten, który leży w kwiatkach, czy ten stojący wysoko?”. Nie wiedziałem. Poprosił, żebym sprawdził. Podszedłem do tego w grobie, dotknąłem i stwierdziłem, że jest z gipsu albo z drewna, czyli nieprawdziwy. Od tego momentu wiedziałem, który jest żywy.

Po powstaniu zamieszkał Ksiądz z mamą i siostrami na plebanii w Domaniewicach. Czy to tam zrodziło się Księdza powołanie do kapłaństwa?

– Proboszcz domaniewickiej parafii był ciotecznym bratem mojego taty. Po śmierci ojca ściągnął nas do siebie. We wsi Krępa mama podjęła pracę nauczycielki. Byłem z nią bardzo związany. Widziałem jej prawość, pobożność. Ona rozwinęła to, co ojciec posiał. Od modlitwy miała twardą skórę na kolanach. Ale myśląc o przyszłości, nie marzyłem o kapłaństwie, mimo że lubiłem być w kościele i usługiwać przy ołtarzu. Chciałem pójść w ślady taty i zostać inżynierem. On chyba w genach przekazał mi zamiłowanie do ciężkiej pracy i różnego rodzaju dłubania. Dlatego też przed seminarium podjąłem pracę i poszedłem na studia. Zaliczyłem 5 semestrów na politechnice. A seminarium? Że tam idę, rzuciłem po próbie swatania mnie. Nie bardzo wiedząc, jak się bronić, stwierdziłem: „Nie będę się żenił, bo będę księdzem”. Jak powiedziałem, tak zrobiłem, mimo że nie czułem się godny i wystarczająco mądry. Będąc tam, przez cały czas bałem się, że mnie wyrzucą, mimo iż czułem, że to moje powołanie.

Wróćmy na chwilę do naszej tezy z początku rozmowy. Proszę opowiedzieć o bliskości z Jezusem Miłosiernym i drodze do przyjaźni z Nim.

– Bez wątpienia mają w tej bliskości udział Jan Paweł II, wielki czciciel Bożego Miłosierdzia, cud, o którym opowiadałem, ale także kapłaństwo. W swoim pokoju mam obraz Jezusa Miłosiernego, który specjalnie dla mnie namalował mój znajomy. W Niedzielę Miłosierdzia zawsze z moim Jezusem idę do kościoła. Stawiam Go pod amboną. Do pokoju wraca w poniedziałek. W tym roku było podobnie. Przyniosłem Go i chciałem powiesić, ale zakołowało mi się w głowie i upadłem. Obraz delikatnie zsunął się po ścianie. Natychmiast zapytałem: „Panie Boże, czy nie jestem godzien, abyś tu ze mną mieszkał?”. W sercu usłyszałem odpowiedź: „Nie, to nie o to chodzi. Chciałem ci tylko pokazać, że ze Mną nic ci nie grozi”. Nie mam wątpliwości, jak bardzo Boże miłosierdzie potrzebne jest ludziom. Nieraz widziałem, jak diabeł potrafił zniszczyć ludzi. Ale widziałem też, jaką moc ma przebaczenie. Dziś wiem, że tym, co najbardziej opłaci się człowiekowi w życiu, to przyjaźń z Jezusem. Przyjaźń, nie znajomość.

Spowiadając ludzi, uczestnicząc w ich trudach i krzyżach, wiedziałem, że na Niego zawsze można liczyć. Od lat każdy dzień zaczynam od modlitwy przed Jego obrazem. On też pomógł mi wejść w sadkowicką parafię, która była i jest mi bardzo droga. Kiedy tam przyszedłem, akurat po jednej z wsi wędrował wizerunek Pana Jezusa Miłosiernego. Udało mi się być chyba w 90 proc. domów, gdzie ten obraz był. Przychodziłem na koronkę, na przeprowadzenie, na chwilę modlitwy. Ludzie dziwili się, że mam na to czas. Mówili: „Czy może być taki proboszcz jak nasz?”. No i byłem proboszczem, ale niedługo. Po paru latach nikt nie powiedział o mnie inaczej niż „nasz Brunon”. Jak chcieli mnie uszanować, mówili „ksiądz Brunon”. Byliśmy jak jedna rodzina. Ja wszystkich znałem po imieniu. Jak ktoś kogoś szukał albo chciał się czegoś dowiedzieć, przychodził do mnie. Zresztą tak jest do dziś.

Przyjaźń z Jezusem Miłosiernym i bliskie relacje z ludźmi sprawiają, że wierni nie wstydzą się spowiadać i przychodzić do mnie ze swoimi problemami. Ja zawsze mówię im, że nie jestem Bogiem, ale będę pamiętał o nich w modlitwie, że porozmawiam, z Kim trzeba o ich problemie. Zrobiłem sobie taką „litanię do wszystkich świętych”, w którą wpisuję osoby potrzebujące pomocy Bożej. Podczas Mszy św. i modlitw zawsze je polecam.

Równie ważne w Księdza życiu zawsze było Pismo Święte. Mało kto potrafi tak je czytać, by słuchający nie mogli powstrzymać wzruszenia.

– Staram się być sługą tego Słowa. Dużo cytatów umiem na pamięć. Niektóre nawet po łacinie. To jest Słowo, które ma nas formować, ma nam wskazywać drogę. Jednym ze sposobów na walkę o wartość słowa było moje dbanie o to, by nie było złorzeczenia. Walczę o to, by ludzkie słowo, które ma być odpowiedzią na Boże słowo, było godne. Nieraz mówię: „Jesteś wnerwiony, pokrzycz sobie, potup. Bóg ci tego nie będzie miał za złe, ale pilnuj, aby twoje słowo było dobrem”. To, co powiedział Pan, jest prawdą. Ja tej Prawdzie i Drodze zaufałem. I jestem szczęśliwy.

Przez całe moje kapłańskie życie najbardziej cieszą mnie widok radosnych ludzi odchodzących od kratek konfesjonału i możliwość odprawiania Eucharystii. Fakt, że sprowadzam na ołtarz Chrystusa, że mogę mieć udział w Jego miłości i sile. Nic większego nie znam, nic bardziej mnie nie cieszy, nie wzrusza. I choć jestem szelmą, wiem, że dla Boga jestem ukochanym dzieckiem, które czasem potrzebuje przytulenia, a innym razem pogrożenia palcem.

TAGI: