Więcej niż milion dolarów!

Urszula Rogólska

publikacja 02.05.2015 06:00

W pociągu do Żywca, w ogrodzie amerykańskiej Georgii, w klasztornym internacie w Bielsku, w drodze na Jasną Górę, na szkolnych korytarzach w Oświęcimiu – w różnych sytuacjach nasi Czytelnicy spotkali ludzi w habitach.

Ojciec Luke Kot Ojciec Luke Kot

Kiedy w listopadzie ubiegłego roku papież Franciszek zachęcił Kościół do przeżywania Roku Życia Konsekrowanego, zaprosiliśmy czytelników do spisania wspomnień ze spotkań z zakonnikami i siostrami zakonnymi. Wielu pisało o swojej wdzięczności za ich cichą służbę, czas, który „za klasztorną bramą płynie jakby inaczej, bo starcza go dla Pana Boga i każdego, kto zapuka do drzwi” – jak pisał jeden z czytelników. Pięć osób przesłało obszerne wspomnienia.

Jak dobra matka

O spotkaniu ze zmarłą w wieku 95 lat matką Marią Janiną Wizor ze Zgromadzenia Sióstr Szkolnych de Notre Dame w Bielsku-Białej, która nie bała się żadnego z reżimów, rządzących Polską, napisała 83-letnia Teresa Klisz.

Pani Teresa spotkała zakonnicę w sierpniu 1950 r., gdy przyjechała do Bielska z Katowic, by kontynuować naukę w Państwowej Szkole Przemysłowej na wydziale włókienniczym. Szukała miejsca zamieszkania i tak trafiła do internatu sióstr w Bielsku. – My, uczennice, kochałyśmy wszystkie siostry, a one nas. Ale mateczka była wyjątkowa. Interesowała się naszymi problemami, pilnowała naszych wyników w szkołach. W internacie były wtedy trzy sypialnie: dla najmłodszych dziewcząt ze szkoły podstawowej, druga dla starszych ze szkół średnich, a my trzy, najstarsze, spałyśmy w sali razem z siostrą mateczką za parawanem. Ten internat przy klasztorze był dla nas, dziewcząt, prawdziwym domem. Jednym słowem, było mi tam „jak u Pana Boga za piecem” – pisze pani Teresa.

W 1951 r. wielu uczniów szkoły zostało aresztowanych przez UB. Również pani Teresa. „Cały dzień aż do wieczora byłam przesłuchiwana. Kiedy ubecy dowiedzieli się, że mieszkam u sióstr, kazali mi donosić na siostrę Janinę. Nie zgodziłam i powiedziałam, że wyprowadzę się z internatu. Wróciłam po 22.00. Mateczka bardzo się o mnie martwiła, bo żadna z dziewcząt nie wiedziała, co się ze mną stało. Z płaczem wszystko opowiedziałam. Nie było wyjścia. Spakowałam rzeczy i udałam się do znajomej, która mieszkała w Szkole Podstawowej nr 5”.

Pani Teresa spotykała się z matką przez wiele lat, aż do jej śmierci w 2010 r. „Była moją mamą – powierniczką. Kochałam ją szczerze – jak dobrą matkę”.

Zakonnik mówi Sienkiewiczem

Opisem przyjaźni z o. Łukaszem Kotem, trapistą z klasztoru w Conyers w amerykańskim stanie Georgia, który dożył 103 lat (zmarł w 2014 r.), dzieli się pani Katarzyna Dudek.

„Kiedy w lecie roku 1991 stanęłam przed bramą klasztoru w Conyers, miałam nadzieję na ciekawy spacer po pięknym ogrodzie i na chwilę modlitwy w kościele. Nie miałam pojęcia, jak wielką niespodziankę szykował mi Pan Bóg. Za bramą czekało spotkanie, o jakim nawet nie marzyłam – a potem wieloletnia przyjaźń z niezwykłym człowiekiem”.

Joseph Chester Kocik (potem używał skróconego nazwiska Kot) urodził się w 1911 r. w stanie Montana (USA). Był synem polskich emigrantów. Jak pisze pani Katarzyna, kiedy się spotkali, o. Łukasz – oficjalnie Luke Marion Kot – nie używał języka polskiego od ponad 60 lat. „W pamięci – oprócz tego, że siedzieliśmy we wnęce bramy klasztornej bardzo długo, jakieś trzy godziny – pozostało mi jedno niezwykłe wrażenie. Wydawało mi się, że ktoś wyprowadził mnie poza obecny czas i pozwolił na spotkanie z człowiekiem z innej epoki. Ojciec Łukasz mówił dobrze po polsku, ale używał słów i gramatyki przywodzących na myśl »Trylogię« Sienkiewicza. W środowisku, w którym żył, jego mowa nie została dotknięta zmianami, jakie zwykle kształtują żywy język na przestrzeni czasu. Mówił, że »wnet będziem obchodzić święta«, że jego »familija« pisała do niego z Polski. Przepraszał za swoją polszczyznę (»musisz mnie przebaczyć, że tak dobrze po polsku nie mówię«).

Było to pierwsze i ostatnie osobiste spotkanie pani Katarzyny z o. Łukaszem. Potem były już listy. „Do świątecznych listów często wkładał wycięte z kolorowych książeczek obrazki z religijnymi wierszykami; dwa z nich misternie sklejał wzdłuż wszystkich boków, wsuwając wcześniej do tak skonstruowanej »torebki« złożony banknot jednodolarowy. W liście dopisywał, że przesyła »mały upominek na święta«, albo prezent »na cukierki«. Interesował się wszystkim, co opisywałam. Czas u trapistów płynie inaczej, więc bywało, że jego list zaczynał się od słów: »Otrzymałem list od Ciebie temu już dziewieńć miesiący i serdecznie dziękuję za wiadomość, jak tobie się powodzi«. Ale odpisywał zawsze”.

Pytany o swoją filozofię życiową, mówił: „Być zawsze zadowolonym z tego, co się ma. Ktoś ma milion dolarów? Bogu dzięki! A ja nie mam ani centa? Dzięki Ci, Boże! Mam Ciebie, a Ty jesteś wszystkim!”.

Uważał, że modlitwa jest odpowiedzią na wszystko: „Bóg zawsze odpowiada na modlitwę; On nigdy cię nie zawiedzie. Módl się. Ufaj Bogu. On da ci światło, ale w chwili, którą sam uzna za stosowną. Takie jest piękno cierpliwego czekania”.

Przy VI stacji

O spotkaniu, które zostaje w pamięci na dziesięciolecia, a może rozpocząć się… w pociągu, napisała 62-letnia pani Weronika Ochlik. Urodziła się w Bytomiu, a od 18 lat mieszka w Ligocie koło Bielska-Białej.

„Jest wrzesień 1995 roku. Zatłoczony pociąg z Katowic do Żywca pełen młodych ludzi z plecakami. Jeszcze na peronie słyszę okropne krzyki, przekleństwa” – wspomina. „Stoję w przedsionku, bo przedział pełny. Tuż za moimi plecami zdenerwowana siostra zakonna. W końcu jest miejsce. Siostra odsapnęła i po dłuższej chwili siedzimy obok siebie. Pyta, czy słyszałam te krzyki na peronie. To grupa pijanych młodych ludzi – może satanistów – tak klęła na wszystko wkoło i na nią. Przestraszona, wreszcie się uspokoiła”.

Pochodząca z Wadowic s. Symplicja Sosnowska jechała z Piekar Śląskich – 50 lat po swoich ślubach zakonnych. Od dnia w pociągu minęły już dwie dekady. „Zawsze mnie i moją rodzinę ma w modlitwie. Ja też ją wspieram” – podkreśla pani Weronika. „Ona mówi, że szczególnie w Wielkim Poście, w czasie Drogi Krzyżowej zawsze modli się za mnie, gdy jest VI stacja – bo jestem Weronika. Odwiedziłam ją, gdy zwiedzałam dom rodzinny Jana Pawła II. Uśmiechnięta, serdeczna. Dziś już jest schorowaną staruszką. Ale wciąż dzięki niej ja i moja rodzina czujemy się bezpiecznie, bo tam daleko ktoś ciągle czuwa nad nami”.

Ziarno i owoce

O salezjaninie ks. Zenonie Toporku pisze pan Wawrzyniec Mizgalski z Grojca pod Oświęcimiem. Ksiądz Zenon zmarł w wieku niespełna 40 lat 16 lutego 1992 r. – po ośmiu latach walki z nowotworem.

„Miał w życiu trzy pasje i zawsze podziwialiśmy, z jaką żarliwością, powagą i oddaniem je realizował. Jego pierwszą i najważniejszą pasją był Chrystus! Nie lubił »filozofować« na temat wiary. Nie zadręczał się, nie zamartwiał siebie i innych. Widać to było w trakcie ciężkiej choroby, gdy przed operacją, świadomie żegnając się ze współbraćmi i bliskimi, do listu skierowanego do każdego z nas z osobna dołączył cytat: »Chrystusa można jedynie wyznawać tak, jak drzewa wyznają wiosnę – zielenią, jak pola wyznają żniwa – kłosami, jak ziarno wyznaje życie – swą śmiercią«. Na końcu listu pożegnalnego do nas dodał: »Alleluja!«”.

Ksiądz Toporek przez kilka lat bywał gościem w domu pana Wawrzyńca. „Zawsze dawał świadectwo wiary. Nieważne, czy rozmawiał z moją teściową, starszą panią czy z moim nastoletnim synem. Nieraz czynił to na wesoło, ale zawsze tak, że wyczuwało się jego wewnętrzną powagę, wyczuwało się autorytet moralny.

Wielką pasją ks. Zenona była praca z wychowankami szkoły salezjańskiej i warszawska piesza pielgrzymka do Częstochowy, w której prowadził biało-srebrną grupę. Szedł z nią 19 razy. Ostatni raz już ciężko chory, na kilka miesięcy przed śmiercią. (…) Był człowiekiem prawdziwie Bożym, pełnym humoru, pogody ducha, a przede wszystkim gorliwości i żarliwości w wyznawaniu Chrystusa, czym nas często zawstydzał. Stanowił pewien ideał, którego nie zapomnimy nigdy”.

Przyjaźń z drogi

W drodze na Jasną Górę pani Elżbieta z Bielska-Białej spotkała salwatorianina ks. Jacka Kwiecińskiego. „Był rok 1999. Lato w pełni, okres urlopów, a ja, studentka, chciałam wypocząć i nabrać sił na kolejny rok akademicki” – wspomina.

Wybrała się wtedy jak co roku na pieszą pielgrzymkę. „Szłam w grupie salwatoriańskiej. Uczestnicząc w tych rekolekcjach, szukałam swojej drogi życia. Podczas jednego z postojów poznałam ks. Jacka – wtedy jeszcze kleryka. Wywiązała się między nami rozmowa”.

Choć wydawało się, że zawarta znajomość nie przetrwa próby czasu, zmieniła się w duchową przyjaźń. „Trwa do dziś” – pisze pani Elżbieta. „Dzięki tej przyjaźni odkryłam sens mego powołania. Zrozumiałam, że choć jestem osobą samotną, nie zakładając własnej rodziny, mogę dużo dobrego zrobić dla innych. Czasami ktoś mówi mi, że coś jest dziełem przypadku. Myślę, że pielgrzymka, na którą wyruszyłam, to nie przypadek, a jedynie plan, jaki Bóg miał względem mnie. Bo przecież On wie, co jest dla nas najlepsze. W życiu bywa czasem różnie. Raz jest dobrze, raz źle, ale mimo to – tak jak w przyjaźni z ks. Jackiem – możemy wspierać się wzajemną modlitwą i zwykłym pytaniem: »Co u ciebie słychać?«”.

 

TAGI: