Eucharystyczny Bóg

Małgorzata Głowacka

publikacja 07.04.2015 06:30

Podróż do Italii od zawsze była moim pragnieniem. Gdy szanse wyjazdu zarysowały się już całkiem realnie, z uwagą spojrzałam na mapę i dotykając palcem miejsc, które planuję odwiedzić, głośno wymieniłam ich nazwy. Niektóry brzmiały tajemniczo, bo nigdy wcześniej o nich nie słyszałam. Teraz, poznane osobiście, stanowią nie tylko miłe wspomnienie ale i okazję do zatrzymania się czy refleksji.

Efekt cudu eucharystycznego w Lanciano Junior Efekt cudu eucharystycznego w Lanciano

Dwudniowy pobyt w San Giovanni Rotondo był podczas 10-dniowego objazdu "włoskiego buta" momentem zwrotnym. Po wielkich miastach/zabytkach nadszedł czas na część pielgrzymkową wyjazdu. Wcześnie rano, tuż po mszy św. w San Giovanni Rotondo udaliśmy się piękną trasą, wzdłuż Adriatyku, na północ w kierunku Loretto. Tuż przed południem jednak zatrzymaliśmy się w małym, sennym miasteczku zwanym Lanciano, by choć na kilka chwil wstąpić do franciszkańskiego kościoła, miejsca pierwszego, słynnego cudu eucharystycznego w kościele.

Lanciano to starożytne miasto Anxanum, założone przez italskie plemię Frenatów. Dziś, podobnie jak wiele tutejszych miasteczek, urzeka swą urodą. Domy mieszkalne są typowe dla włoskiego południa. To, co gdzie indziej bardzo razi, tu ma swój urok i klimat. Połączenie tego, co nowe i tego, co pamięta czasy średniowiecza jest delikatne, nie irytujące i nie krzykliwe.

Gdy nasz autokar podjeżdża na parking jest prawie południe. Miasto wygląda jak wymarłe. Środek dnia to początek czasu sjesty, więc miejscowi chroniąc się przed gorącymi promieniami słońca, zamykają drewniane okiennice swoich domów, udając się na kilkudziesięcio minutową drzemkę. To chwilowe wyludnienie miasta wale mi nie przeszkadza. "Uzbrojona", podobnie jak inni, w aparat fotograficzny, wodę mineralną i czapeczkę z daszkiem niespiesznie spaceruję bardzo wąskimi uliczkami, o niebywałym uroku, w kierunku starówki. Ta część miasta zachowana jest doskonale, jakby czas zatrzymał się tu przed wiekami.

Duża w tym zasługa nie tylko ciepłego klimatu, ale i współczesnych budowniczych, którzy pięknie zrekonstruowali m.in. rzymski most z czasów cesarza Wespazjana (stanowiący świadectwo dawnego dobrobytu) czy barokową, blankowaną twierdzę Torri Montanare z potężnymi murami obronnymi i licznymi wieżami, która robi wrażenie równie niezdobytej jak w XI wieku, kiedy to została zbudowana dla ochrony nowo wybudowanej dzielnicy mieszkaniowej. Wszystko co tu poznaje jest takie barwne, o niecodzienne wręcz urodzie i takie tajemnicze...

Delektując się otoczeniem niespiesznie przemierzamy kolejne uliczki. Gdyby nie przewodnik, który wskazał nam drzwi do franciszkańskiego kościoła pw. św Longina, prawdopodobnie przeszlibyśmy obok najsłynniejszego, od prawie 1300 lat, miejsca w Lanciano. Wejście do sanktuarium jest bowiem niepozorne, można by nawet rzec - piękne w swej prostocie i bardzo dyskretne.

Pierwszym czego doświadczam tuż po przekroczeniu progu świątyni to delikatny chłód i cisza towarzysząca bezgłośnej modlitwie, adoracji, czterech zgromadzonych to osób. Zatrzymuję się, by przyzwyczaić oczy do delikatnego półmroku, by uspokoić oddech, choć emocje we mnie narastają. Wielu uczestników wycieczki przygotowuje pośpiesznie swoje aparaty fotograficzne, chcąc jak najszybciej uwiecznić tę słynną monstrancję i jej zawartość. Wielu prawie biegnie do Relikwiarza głośno przy tym z sobą dyskutując.

Z amoku atmosfery sensacji w jednym momencie wytrąca pędzących ku ołtarzowi szczupły franciszkanin, który czystą polszczyzną prosi stanowczo o kulturę zachowania i oddanie czci Chrystusowi utajonemu w Najświętszym Sakramencie. Wszyscy posłusznie padamy na kolana i pozdrawiamy Eucharystycznego Boga, potem już wszyscy razem spokojnie zbliżamy się ku marmurowemu ołtarzowi i z nieukrywanym zaciekawieniem spoglądamy na to, co kryje się w Relikwiarzu. Chyba każdy uczestnik wycieczki pstryka kilka/kilkadziesiąt fotek. Novum jest fakt, że można je wykonywać nawet z użyciem flesza (nie ma tu bowiem żadnego zakazu, z jakim spotykałam się w każdym innym zabytkowym obiekcie we Włoszech). Po wykonaniu sesji zdjęciowej całą grupą zasiadamy posłusznie w kościelnych ławkach i słuchamy historii tego miejsca.

Cud wydarzył się na początku VIII wieku, gdzieś ok. roku 700, czyli prawie1300 lat temu. Bazyliańscy mnisi uciekając po prześladowaniach za wystąpienie w obronie kultu ikon w Konstantynopolu, schronili się na włoskim południu w tym właśnie miasteczku. Wydawało się, że najgorsze minęło, tymczasem czekały ich nowe trudności - obcy kraj, inny język, inne tradycje. Zatknął się zapewne z nimi także jeden z kapłanów, o którym mówi się, że zwątpił w rzeczywistą obecność Jezusa w Eucharystii, aczkolwiek informacje o jego stanie ducha po raz pierwszy pojawiły się dopiero po dziesięciu wiekach od jego śmierci, więc nie można ich uznać za pewnik. Faktem jest jednak to, że w tym czasie pojawiały się ruchy publiczne manifestujące poglądy, że w Eucharystii nie ma Jezusa, Boga-Człowieka.

Być może miało to jakiś wpływ na wewnętrzne przeżycia bazyliańskiego mnicha, którego imię się nie zachowało, a może przeżywał on tzw. "noc duchową/wewnętrzną" jakiej doświadczało wielu wybitnych postaci, świętych i doktorów kościoła, by wymienić tu tylko: św. Faustynę, św.Franciszka, św.Teresę - i to wstrząsnęło jego kapłaństwem. Tak naprawdę tylko Bóg wie, co czuł ten mnich, czego doświadczał i co ukrywał przed ludźmi.

Stawiane przez niego pytania nt. obecności Jezusa w Eucharystii nie musiały więc jednoznacznie świadczyć o zwątpieniu czy utracie wiary, ale o próbie zrozumienia tego, co po ludzku przekracza każdego z nas. Pytania w wierze i pytania o wiarę są bowiem naturalnym procesem wzrastania i winny się pojawiać w życiu człowieka. "Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy" (Hbr 11,1).

Znamiennym jest, jak pokazuje historia, że Bóg gdy chce dać Kościołowi jakiś dar, wybiera człowieka, którego gruntownie oczyszcza. Musi się on wyzbyć wszelkich ziemskich przywiązań/przypadłości po to, by stać się bardziej podobny Bogu, by jego wiara stała się mocniejsza i czystsza, i to oczyszczenie uzdalnia go do głębszego wniknięcia w tajemnice samego Boga i Jego darów.

Tu jakby echem przypominają mi się słowa z Dzienniczka św. s.Faustyny: „Kiedy się pogrążyłam w modlitwie, zostałam w duchu przeniesiona do kaplicy i ujrzałam Pana Jezusa wystawionego w monstrancji; na miejscu monstrancji widziałam chwalebne oblicze Pana – i powiedział mi Pan: »Co ty widzisz w rzeczywistości, dusze te widzą przez wiarę. O, jak bardzo Mi jest miła ich wielka wiara. Widzisz, [że] choć na pozór nie ma we Mnie śladu życia, to jednak w rzeczywistości ono jest w całej pełni i to w każdej Hostii zawarte; jednak abym mógł działać w duszy, dusza musi mieć wiarę. O, jak miła Mi jest żywa wiara«” (Dz. 1420). Z mego zamyślenia nt. bazyliańskiego mnicha wyrywa mnie trafna uwaga franciszkańskiego stróża tego miejsca: "mnich nie mógł wątpić - jeśli byłoby inaczej, to dziś wystarczyło by tylko wątpić, a wokół mielibyśmy masę cudów".

Cud wydarzył się podczas sprawowania Najświętszej Ofiary tuż po słowach konsekracji: bierzcie i jedzcie to jest Ciało moje... bierzcie i pijcie to jest Krew moja.  Celebrujący mszę św. mnich zauważył, że hostia zmieniła się w ciało, a wino w kielichu w krew. Co czuł w tym momencie ów kapłan, trudno powiedzieć. Kronikarz opisujący tamto zdarzenie napisał: "mnich zmieszał się i przeraził na to niezwykłe wydarzenie tak, że trwał jakby w ekstazie przez dłuższy czas, ale w końcu jego przerażenie ustąpiło duchowemu szczęściu, które wypełniło jego duszę". Zaraz po tym, co zobaczył, miał wykrzyknąć do wiernych zgromadzonych niedaleko "podejdźcie bracia i spójrzcie na naszego Boga, który przybył do nas - oto Ciało i Krew naszego ukochanego Chrystusa" (dla wyjaśnienia dodam, że wschodni mnisi sprawowali liturgię w małej kapliczce, w oddaleniu od ludzi, słysząc jednak ich szemranie, na przedłużającą się ciszę, ów mnich wyszedł i oznajmił ze wzruszeniem powyższe słowa). Człowiek ten w jednym momencie zrozumiał, że cud który się wydarzył jest odpowiedzią zarówno dla niego, jak i dla innych. Oto Jezus przyszedł przypomnieć, że codziennie, na wszystkich ołtarzach świata, ofiarowuje siebie za nas dokładnie tak samo, jak 2000 lat temu na Golgocie. Codziennie umiera z miłości do każdego człowieka. Z miłości ku mnie...

Kroniki przekazują, że kilka dni po tym cudownym wydarzeniu mnisi zauważyli, że Ciało Pańskie kurczy się i uczynili rzecz zaskakującą. Przygotowali specjalny materiał pokryty szlachetnym suknem i przybili Ciało Eucharystyczne 12 gwoździkami do tego kosztownego materiału z myślą, by Je zachować w kształcie hostii dla przyszłych pokoleń. Dlatego do dzisiaj, dzięki ich rozsądnemu działaniu Ciało z Lanciano ma okrągły kształt, natomiast Najświętsza Krew podzieliła się na pięć osobnych grudek, z których każda jest nieco inna pod względem wielkości i kształtu.

Jakie były pierwsze wrażenia ludzi na cud, nie wiemy, bo nie zachowały się żadne dokumenty historyczne z tamtego okresu i to z różnych powodów. Dwukrotnie Lanciano nawiedziło trzęsienie ziemi, miasteczko trawiły też liczne pożary i grabieże a ostatnie łupy z sanktuarium wyniosła armia napoleońska, która zrabowała m.in. ocalałe do tego czasu dokumenty o cudzie. Bezsprzecznym jednak jest fakt, że cud eucharystyczny w Lanciano został oficjalnie uznany przez Kościół 17 lutego 1574 roku decyzją miejscowego bp. Rodrigueza Gaspera. Nakazał on też poddać relikwie badaniom. Dowiodły one m.in. tego, że pięć fragmentów zakrzepłej krwi waży tyle samo, co jeden. Samo z siebie stanowiło to rzecz niewytłumaczalną.

Kolejne takie badania odbyły się już w XX wieku, dokładnie w latach 1970-71, pod kierunkiem prof. dr. Odoardo Linoli - ordynatora i dyrektora Laboratorium Analiz Klinicznych i Anatomii Patologicznej w szpitalu Riuniti w Arezzo, eksperta w dziedzinie histopatologii, chemii i diagnostyki laboratoryjnej oraz prof. dr. Ruggero Bertelli z Instytutu Anatomii Prawidłowej sieneńskiego Uniwersytetu. Badani były drobiazgowe i trwały dwa lata. Konkluzją ich były dwa telegramy. W pierwszym z 11 grudnia 1970r. napisali: "na początku było Słowo i Słowo stało się Ciałem", w drugim zaś z dn. 11 lutego 1971r. oznajmili: "dalsze testy stwierdziły obecność prążkowanych włókien mięśnia sercowego. Alleluja". Wyniki podano do publicznej wiadomości  w dniu 4 marca 1971 roku.

Ekspertyzy badań były jednoznaczne "ciało i krew mają tę samą grupę tj. AB (de facto na Całunie turyńskim też występuje grupa krwi AB). Dla wyjaśnienia dodam tu, że grupa ta występuje jedynie u 4-5% populacji ludzkiej a najczęściej spotykana jest wśród Żydów (18%). Histologicznie rozpoznano, że ciało to fragment mięśnia sercowego z gatunku ludzkiego a w krwi odkryto żywe białka, takie same jakie spotyka się w krwi ludzkiej wraz z substancjami mineralnymi tj. fosforem, chlorkami, potasem, magnezem, sodem czy wapniem. Zaskakującym był fakt, że w cudownym Ciele Eucharystycznym jest kompletne ludzkie serce z jego wszystkimi elementami. Nie znaleziono w badanych próbkach żadnych środków konserwujących czy balsamujących a mimo to, po prawie 13-tu wiekach cudowna krew i ciało nadal znajdują się w bardzo dobrym stanie, mimo wystawiania ich na działanie czynników atmosferycznych, fizycznych, i biologicznych, co samo w sobie też jest zjawiskiem nadzwyczajnym.

Udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że cudowne Ciało z Lanciano to fragment z samego środka serca, dokładnie zaś z konającego serca. Konające serce kurczy się a gdy umiera po prostu się zamyka. To ludzkie serce przekrojone wzdłuż chciało się właśnie zamknąć, stąd jest jakby wewnętrznie rozdarte. W swoim raporcie prof. Linoli napisał: "fragment Ciała jest przekrojem serca i jest to absolutnie widoczne, że mamy do czynienia z prawą i lewą komorą".  Mnisi przybili je gwoździkami, a ono zachowało się jednak zgodnie z naturą, zamykając się niejako odwrotnie, na boki. Wydaje się, że środek jest dziurawy, jednak gdy się dobrze Mu przyjrzymy, to można zobaczyć cieniutką błonkę, która łączy całość.

Kolejne, trzecie już badania, odbyły się w 1981r.  oraz w 1991 roku gdy ONZ przysłało swoją komisję lekarską, by przebadała cud. Stwierdzono jednoznacznie, że wszystkie dotychczasowe wnioski naukowe są prawdziwe.

Siedząc w absolutnej ciszy w kościelnych ławkach cała grupa chłonie z zaciekawieniem podawane informacje. Przytoczone dane są udokumentowane i bezsprzeczne. Z nimi nie da się dyskutować, może je przyjąć lub odrzucić, uwierzyć w nie lub nie przyjąć ich do wiadomości. Jak zareagujemy na to, co po 13-tu wiekach od konsekracji kryje się w Relikwiarzu zależy tylko od nas i naszej wolnej woli, jako odpowiedź na łaskę wiary...

Osobiście uważam że w cuda można i należy wierzyć, nie wolno jednak tylko na nich budować swojej wiary. Człowiek wierzący, tak naprawdę, nie potrzebuje cudów, z kolei człowiek niewierzący, choćby je widział, nie da się przekonać i  poprowadzić ku wierze. Są jednak i tacy, którym takie znaki pomagają na drodze ku Prawdzie. Pięknie o znaczeniu tego cudu napisał prof. Odorado Linoli w swoim końcowym raporcie: „Prawdą jest, że naukowe wyniki po prostu potwierdzają fakt, że człowiek, skoro jest człowiekiem, jest powołany, aby przeczytać, zrozumieć fakty oraz ich znaczenie w swoim życiu. W ten sposób fakt staje się znakiem. Cud Eucharystyczny z Lanciano jest znakiem Bożym. (…) Cud nie daje wiary, lecz pozostaje darmowym darem Bożym, który zaprasza człowieka. Nawet jeśli cud nie daje wiary, to na pewno jest jak lampa, która oświetla horyzonty. Jednakże od człowieka zależy, czy pozwoli sobie zbliżyć się ku wieczności, czy pozostanie w swoim małym i ciemnym świecie”.

Po krótkiej wspólnej modlitwie franciszkański stróż sanktuarium, wskazując palcem na Relikwiarz mówi: "oto wielka tajemnica wiary", po czym udziela nam błogosławieństwa i odchodzi, pozostawiając nas nam na sam z Eucharystycznym Cudem. Siedzimy w ławkach jak sparaliżowani, zaszokowani tym opowiadaniem. Ciszę przerywa pilot wycieczki informując nas, że do odjazdu mamy ok. 2 godziny czasu i każdy może go wykorzystać wg. własnego uznania. Po chwili kilkanaście osób opuszcza kościół, udając się zapewne w dalsze zwiedzania, czy zakupy. Spora jednak część pozostaje, by zbliżyć się do marmurowego ołtarza i uzupełnić zdjęcia (trzask fotograficznych migawek rozchodzi się po całej przestrzeni kościoła). Kilka osób pozostaje na miejscu, klęcząc, modli się, rozmyśla...

Niespiesznie wychodzę z ławki i zbliżam się z zaciekawieniem do Relikwiarza. Składa się z dwóch części. Cudowna Krew znajduje się w dolnej części, tj. kielichu z górskiego kryształu, na którego ściankach wygrawerowano drzewka oliwkowe, zapewne w nawiązaniu do ogrodu Getsemani. Grudki zakrzepłej krwi wyglądają jak góra, na której Chrystus oddał życie. Wszystkie mają kolor ziemisty. Nad kielichem istnieje małe przejście między konsekrowana Hostią, a Krwią. Jest tam wygrawerowana drabina, młotek, obcęgi i kogut, a pod nim napis: „Oto wielka tajemnica wiary, odsłonięta kiedyś kapłanowi – ofiarowuje Dominik Coli – 1713 r."

Symbolika jest jednoznaczna i wskazuję na Mękę Pańską. Hostia-Ciało jest wielkości 55mm, o lekko brunatnej barwie, choć podświetlona fleszem jawi się na różowo. Po bokach Relikwiarza znajdując się dwa Anioły-Cherubiny. Odczytuje to jako nawiązanie do Arki Przymierza, z tą różnicą, że aniołowie adorują tu nie rzecz lecz samego Jezusa. W swoich dłoniach trzymając wstęgę z napisem: "Tantum ergo sacramentum veneremur cernui" (tłum. "przed tak wielkim Sakramentem, upadajmy wszyscy wraz" - hymn św. Tomasza z Akwinu).

Będąc tak blisko Relikwiarza (gdybym chciała mogłabym go nawet dotknąć całą dłonią) wykonuję kilka fotografii na pamiątkę tego niezwykłego cudu i spotkania. Ponieważ "czas mnie nie goni" mogę spokojnie udać się do ławki, by topiąc wzrok w Bogu, tak publicznie wystawionemu na widok świętych i grzeszników, oddać się modlitwie.

Co dziś "mówią" do nas/mnie te grudki zakrzepłej krwi i frag. z mięśnia sercowego? Bo to, że mówią jest oczywiste. Ten cud/znak dany był przecież nie tylko bazyliańskiemu mnichowi, ale jest dany nam wszystkim. Dany i zadany mnie osobiście... Zauważmy, że przesłanie każdego cudu jest podobne. Cud to znak działania Boga, znak skierowany do człowieka, z odwołaniem się do jego wiary. Bo Bóg komunikuje się z człowiekiem przez wiarę, a jej brak paraliżuje Jego działania.

"To wiara jest treścią Nadziei, dowodem na istnienie Niewidzialnego" (zasłyszane słowa gdzieś na czacie.wiara.pl). Wiara opiera się nie na fizycznych dowodach, choć właśnie one, w formie znaków/cudów, są jej potwierdzeniem. Nie jest też czymś martwym, stałym, danym raz na zawsze. Współcześni ludzie często szukają pewników i twierdzą, że nauka może dopomóc w tym, by uwierzyć. Tylko czy aby na pewno? Badania naukowe objęły szereg niewytłumaczalnych zjawisk, cudów, rozkładając je prawie na czynniki pierwsze, opisała wiele uzdrowień.... a jednak liczba wierzących nie wzrosła, "epidemia wiary" nie eksplodowała.

Wiara to łaska, dar i zobowiązanie. By mogła zaistnieć, rozwijać się, trzeba ją nieustannie przyjmować i na nią odpowiadać. Wiara wymaga radykalizmu, który determinuje sposób pojmowania i potwierdzania codziennymi decyzjami, wyborami. Jest dynamiczna By Chrystus mógł wzrastać we mnie, muszę odpowiadać na Jego wezwania, muszę Go przyjmować do swego serca, muszę Go spożywać.

Popatrzmy na ewangelię i konkretne wezwania Jezusa: "bierzcie i jedzcie", "kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne", "kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje. Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie". To proste i mocne wyrażenia. To jest komunia ale i jest zobowiązanie! Skoro Go jem, muszę się do Niego upodabniać. Skoro Go przyjmuję muszę zmieniać swoje życie, sposób myślenia, działania, muszę każdego dnia pozwalać prowadzić się Bogu ku Sobie i to nie według mojego życiowego planu, ale wg. Jego świętej woli. Bo skoro wierzę - cuda są możliwe! Cuda eucharystyczne (bo w historii Kościoła odnotowano już ich kilkadziesiąt) i inne cudowne zdarzenia mogą przemówić do człowieka - nie do jego wyobraźni lecz serca - tylko wówczas, gdy człowiek się na nie otworzy. Gdy człowiek uwierzy w Boga i Bogu.

Najświętszy Sakrament to największy dar jaki mamy w Kościele, największy cud ukryty pod znakami chleba i wina. Prostszych znaków nie dało się już chyba wymyślić. Garść mąki, odrobina wina, kilka kropel wody, słowa świętego (lub nie) kapłana i jest Jezus Chrystus. Jeśli Go przyjmuję/spożywam to ja staje się monstrancją, żywym tabernakulum i mogę Go ponieść wszędzie tam, gdzie idę: do szkoły, pracy, do domu, tam gdzie sobie nie radzę.

To że cudów jest tak mało wynika właśnie z braku naszej wiary. Jej marność lub brak paraliżuje działanie Boga. Hmm... oczywiście spowiadamy się, spożywamy Go, nosimy w sobie, tylko czy Mu wierzymy/ufamy? Czy potrafimy promieniować/działać Jego mocą? Czy nasz brak wiary w cuda nie sprawia, że kwalifikujemy kompetencję i możliwości Boga wg. własnego rozumku? Ograniczamy Go, zamykając w schematy/ramki... A przecież On jest zawsze większy! Większy niż nasza wiara, możliwości poznawcze czy odbiorcze, nasze przekonania, reakcje, pragnienia.... Nasz dramat polega na tym, że nie stajemy się widzialnymi znakami, które pomagają innym w rozpoznaniu Stwórcy. Zasłaniamy sobą niewidzialnego Boga...

By próbować zrozumieć Boga, by móc zbliżyć się do Niego, by Go poznawać, a przez to bardziej miłować musimy więcej się modlić, częściej "opalać się przed Najświętszym Sakramentem" (jak mawia papież Franciszek), żyć świadomością i rzeczywistością Chrystusa.

Musimy pielęgnować kult eucharystyczny, a pomocą w tym jest bezsprzecznie każda adoracja (wystawienie Najświętszego Sakramentu automatycznie kojarzy mi się właśnie z adoracją). Dla wielu chrześcijan jest ona wciąż modlitwą zbyt trudną i bywa podejmowana z oporami. A Bóg nieustannie czeka. "Jezus w tabernakulum oczekuje, by napełnić wasze serca tym głębokim doświadczeniem Jego przyjaźni, która jako jedyna może nadać sens i pełnię waszemu życiu"  pisał św.Jan Paweł II w swym liście Mane nobiscum Domine na ogłoszenie Roku Eucharystii.

Czym ona jest? Hmmm... pewnie jest wiele mądrych definicji. Najkrócej rzecz ujmując - to "tracenie czasu dla Boga", to chwile gdy Go uwielbiam, słucham, Nim się napełniam, gdy oddaję na wyłączność swe serce, rozum, czas, pragnienie, myśli... Mam być "dla Boga", jak On jest dla mnie i być "ze względu na Niego", bo On daje mi siebie ze względu na mnie. Tyle i aż tyle!

Adorować Boga można gestem (np. wyciągnięte dłonie), uczuciem, myślą (najlepiej krótką, bo to nie czas na zagadywanie czy kokietowanie swą elokwencją i wymową) oraz co najtrudniejsze - w drugim człowieku (bo przecież w każdym obecny jest Chrystus). Człowiek to monstrancja Pana Boga. Bywa ona czasem czysta i piękna ale nierzadko też brudna, zniszczona, połamana życiem, zabrudzona grzechem czy nadgryziona cierpieniem. A mimo to monstrancją kryjącą w sobie Boga. Zawsze.

Chwile spędzone tu, w milczeniu mijają szybko, zbyt szybko. Czas opuścić franciszkański kościół, miejsce pierwszego cudu eucharystycznego w kościele i ruszyć w dalszą drogę do Loretto.

 A Lanciano... hmm... cóż mogę powiedzieć - chciałabym jeszcze raz móc tu powrócić.