Poznały Zmartwychwstałego

Monika Augustyniak

GOSC.PL |

publikacja 10.04.2015 06:00

Śmierć bliskich sprawiła, że uwierzyły w życie. – Kiedyś myśląc o śmierci, widziałam jedynie ciemny grób. Dziś widzę niedzielny poranek zmartwychwstania – mówi Jadwiga Kaczmarek.

Katolicy od najmłodszego do najstarszego przygotowują się do spotkania ze Zmartwychwstałym. Panie Krystyna, Jadwiga i Bogumiła wiedzą, że ich dzieci i bliscy  oglądają już Boga twarzą w twarz Zdjęcia Monika Augustyniak /Foto Gość Katolicy od najmłodszego do najstarszego przygotowują się do spotkania ze Zmartwychwstałym. Panie Krystyna, Jadwiga i Bogumiła wiedzą, że ich dzieci i bliscy oglądają już Boga twarzą w twarz

Można śmiało powiedzieć, że przeszły przez najgorsze. Śmierć dzieci, rodziców, odejście męża lub strata niemal wszystkich koleżanek sprawiły, że doskonale poznały smak cierpienia i na chwilę zanurzyły się w otchłani. Jednak mimo bólu nie zwątpiły w Boga, który jest Panem życia i śmierci i, choć często niezrozumiały, chce dla człowieka dobra. Dziś panie Krystyna, Jadwiga i Bogumiła świadczą swoim życiem o nadziei zmartwychwstania i pomagają innym przejść przez cierpienie związane ze stratą najbliższych. A kontemplując Zmartwychwstałego, z niecierpliwością czekają na spotkanie z Bogiem i bliskimi w krainie życia.

Wie, ile znaczy życie

– Kiedy zobaczyłam o 1 w nocy trzech policjantów w drzwiach mojego domu, zamarłam ze strachu. Nie mogłam uwierzyć w to, co do mnie mówili – wspomina Krystyna Michalczuk. Trzy lata temu przeżyła najgorszy koszmar, jaki może wyobrazić sobie matka – w wypadku samochodowym zginął jej syn. – Prawdę mówiąc, było to kolejne graniczne doświadczenie w ciągu niedługiego czasu. Wcześniej rozstałam się z mężem i pochowałam rodziców – wspomina. Dziś o wszystkich tych wydarzeniach mówi ze spokojem. – Leszek miał 30 lat, kiedy wpadł na zakręcie w poślizg. Był handlowcem, dużo czasu spędzał za kierownicą. Lekarze powiedzieli mi, że zginął na miejscu, nie cierpiał. Był wspaniałym człowiekiem. Mieliśmy bardzo dobrą relację i był dla mnie dużym wsparciem. Na trzy dni przed śmiercią zapytałam go, czy się modli. Odpowiedział: „Modlę się. I ty się za mnie módl”. Wierzę, że Bóg przyjął go do swojego królestwa – opowiada.

Żałobę przeżywała w bliskiej relacji z Jezusem. – Wiadomo, że nie udało mi się uniknąć bólu, cierpienia i tęsknoty. Płakałam i szukałam samotności. Przechodziłam ten czas razem z Maryją, która przyjęła w ramiona martwe ciało Syna. Ona współcierpiała, bolała, ale nie traciła nadziei. Ja na szczęście też miałam już doświadczenie zwycięskiego krzyża Jezusa, dlatego codziennie modliłam się o ufność. Wielką pomocą było dla mnie słowo Boże. Uczyłam się zawierzenia Bogu słowami z Psalmu 25: „Daj mi poznać drogi Twoje, Panie, i naucz mnie swoich ścieżek...”. Dziś myślę o ludziach, którzy nie wierzą w Boga. Nie mam pojęcia, jak radzą sobie z ogromnym bólem po stracie najbliższych – zastanawia się pani Krystyna. Dziś, po kilku latach od wypadku, mówi o ogromnej wierze w życie, które czeka nas po śmierci.

– Zwłaszcza w okresie Wielkiego Postu i Świąt Zmartwychwstania patrzę na Jezusa dźwigającego krzyż, na ledwo żywą od bólu Maryję, ale przede wszystkim na kamień odsunięty od grobu. Dla mnie to symbol końca mojej tęsknoty, cierpienia, a także nadzieja na spotkanie z synem. W moim życiu dostrzegam paradoks. Dopiero gdy doświadczyłam tak wielkiej straty, zaczęłam żyć pełnią życia, z uśmiechem i radością. Poznałam smak cierpienia i chcę pomagać innym w przeżywaniu trudnych chwil. Wiem, jak wiele znaczy życie i jak łatwo je stracić, dlatego cenię sobie każdą chwilę. I za wszystko dziękuję Bogu. Gdy Leszek żył, zbyt mało za niego dziękowałam. Teraz żyję wdzięcznością za te 30 wspaniałych lat jego życia. Siadając do wielkanocnego stołu, bardzo chciałabym, żeby był z nami, rozmawiał, śmiał się. Ale wiem, że śmierć nie ma nad nami władzy, więc cierpliwie czekam na spotkanie z nim.

Trzy rodzaje łez

Jadwiga Kaczmarek przez dziesiątki lat żyła w lęku przed śmiercią. W wieku 24 lat 15 lutego 1979 roku przeżyła wybuch w warszawskiej rotundzie, pod której gruzami straciło życie wielu jej znajomych. – Mieliśmy wtedy przerwę w pracy, piliśmy kawę, rozmawialiśmy. Nagle usłyszałam szum, zobaczyłam, że ściany się osuwają, i pomyślałam, że umieram. Przed utratą świadomości zdążyłam jeszcze zawołać: „Boże, ratuj!” – wspomina pani Jadwiga. Gdy się ocknęła, wokół był tylko gruz. Z miejsca tragedii wyciągnął ją żołnierz.

– Gdy w szpitalu zrozumiałam, co się stało, całkowicie siadła mi psychika. Wiedziałam, że część z nas ocalała, ale wciąż dowiadywałam się o nowych ofiarach, moich dobrych znajomych… Jedna koleżanka w czasie wybuchu urodziła dziecko. Obydwoje zmarli. Takich historii było więcej… Spędziłam w szpitalu dwa miesiące, a gdy wróciłam do domu, mój malutki synek nie poznał mnie i mówił do mnie: „ciociu” – wspomina. To wszystko sprawiło, że na długie lata zamknęła się w sobie i żyła w ciągłym lęku. – Wciąż miałam wrażenie, że za moment wszystko się zawali. Tak jak wtedy. Przecież byłyśmy młode, wychodziłyśmy za mąż, rodziłyśmy dzieci, angażowałyśmy się w pracę – żyłyśmy i byłyśmy szczęśliwe. I w jednej chwili wszystko umarło. Latami zrywałam się w nocy z przekonaniem, że wszystkie moje plany, marzenia i wysiłki legną w gruzach – opowiada.

Pani Jadwiga zawsze była osobą wierzącą. Jednak nie potrafiła z serca podziękować Bogu za to, że ocalił ją z tragedii. Dopiero gdy kilka lat temu wstąpiła do wspólnoty, pozwoliła sobie na powtórne przeżycie trudnych doświadczeń z młodości. – Jakiś czas temu nasza wspólnota prowadziła rekolekcje po stracie bliskiej osoby i zdecydowałam się pomóc. Nie wiedziałam, że Bóg przygotował dla mnie drogę do uzdrowienia moich wspomnień i lęków. Chyba po raz pierwszy wylałam tak wiele łez na wspomnienie straty i bólu. Pierwsze łzy popłynęły z żalu za tym, co zostało mi zabrane. Za koleżankami, radością, marzeniami. Drugie były łzy wdzięczności. Za to, że żyję, że Bóg mnie ocalił. Kolejne to łzy wielkiej miłości. Dziś myślę, że to sam Jezus wyniósł mnie na rękach żołnierza z walącego się gmachu. I muszę przyznać, że dopiero teraz odetchnęłam spokojnie i zaczęłam żyć pełnią życia.

Moje doświadczenie nauczyło mnie, jak kruche jest życie. Dlatego nie warto pokładać nadziei w tym, co tu, na ziemi. Natomiast miłość Boga nauczyła mnie głębokiej wiary w życie po śmierci i nadziei w zmartwychwstanie. Wiem, że za jakiś czas spotkamy się z koleżankami w niebie i powspominamy naszą młodość. Ale co najważniejsze, poznałam Jezusa Zmartwychwstałego, który razem z Maryją przeprowadza zmarłych do krainy życia. Dlatego dziś nie boję się śmierci. I zamiast ciemnego grobu widzę niedzielny poranek Zmartwychwstania.

Miejscówka w niebie

– Gdyby Karol żył, miałby dziś 21 lat. I choć od jego śmierci minęło 19 lat, wciąż nie lubię chodzić na cmentarz, a na imię „Karol” ściska mi się serce – wyznaje Bogumiła Turczyniak. Swojego pierworodnego syna straciła, gdy była w 8. miesiącu drugiej ciąży. – Zmarł nagle. Była piękna sobota, mały biegał po podwórku. Na chwilę straciliśmy go z oczu i wtedy doszło do tragedii – utopił się. Niemal pod naszym nosem… – wspomina. Dziś pani Bogusia przyznaje, że nie zwariowała tylko dlatego, że za chwilę urodziła się jej córka Karina, a za rok syn Kamil. Obraziła się na Pana Boga, jednak nigdy nie straciła w Niego wiary. Dopiero gdy dzieci nieco podrosły i związane z nimi obowiązki przestały wymuszać na niej trzymanie się w pionie, przeżyta tragedia zaczęła dawać się we znaki.

– Przestałam radzić sobie z codziennością, z życiem, relacjami. Zaczęłam mieć problemy z samą sobą. A kiedy zaczęło być bardzo źle, postanowiłam zwrócić się do Boga. Trzykrotnie przeszłam rekolekcje ewangelizacyjne Odnowy w Duchu Świętym i wtedy dopiero poczułam ulgę – opowiada. Wstąpiła do wspólnoty, w której stara się w miarę możliwości służyć innym. W ostatnim czasie zaangażowała się też w rekolekcje po stracie bliskiej osoby. – Oczywiście zawsze będę tęskniła za moim małym, pełnym życia aniołkiem, ale dziś wiem, że Karol jest w niebie, fika koziołki przed Bogiem lub śpiewa Mu w chórze, a przy okazji wstawia się za nami i załatwia nam miejscówkę. Teraz, kiedy Bóg przeniósł mnie ze śmierci do życia, mówię wszystkim, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. Dlatego też tak bardzo lubię Wielki Post, Triduum Paschalne i święta Wielkiej Nocy. Bo można się na nowo narodzić!

Każdego dnia myślę o tym, że czeka nas nowe życie w niebie i spotkanie z Bogiem i najbliższymi, ale w niedzielny poranek szczególnie mocno doświadczam tego, że Bóg jest Bogiem życia. Nigdy nie sądziłam, że będę potrafiła cieszyć się życiem po śmierci dziecka, a jednak okazuje się, że śmierć bliskich przybliża nas do nieba. 

TAGI: