Prawdziwie zmartwychwstał!

ks. Wojciech Parfianowicz

publikacja 08.04.2015 08:43

Bohater tej historii wstaje ze sterty trupów, aby po latach spotkać św. o. Pio. To nie jest „zwykła” opowieść o koszmarze obozu koncentracyjnego, a jej epilog mógł wymyśleć tylko Pan Bóg.

Roman Konarzewski w oryginalnym pasiaku z Mauthausen Zdjęcia ks. Wojciech Parfianowicz /Foto Gość Roman Konarzewski w oryginalnym pasiaku z Mauthausen

Jakaś kobieta w ludzkim odruchu dała im kilka ziemniaków i kawałek kurczaka. On wtedy poszedł nazbierać trochę szczawiu i z tego wszystkiego ugotowali zupę. Po 70 latach ciągle pamięta ten dzień, chwilę po wyzwoleniu. – To był 6 maja 1945 roku. Wreszcie zjedliśmy coś normalnego. To była nasza pierwsza wolnościowa zupa – wspomina Roman Konarzewski, więzień kilku obozów koncentracyjnych, od lat mieszkaniec Koszalina. Jednak od wolnościowej zupy do prawdziwej wolności musiało jeszcze upłynąć wiele lat.

Powrót niepożądany

W ręce Niemców wpadli w listopadzie 1943 roku. – Miałem wtedy 16 lat. Wzięli mnie, tatę, Adka i Stasia. Okazało się, że ktoś doniósł, że działaliśmy w AK – mówi Roman Konarzewski. Trafili najpierw do aresztu w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie królował Georg Boettig, zwany „krwawym katem”. Tam więźniów upokarzano nie tylko biciem. – Spodobały mu się tatusia buty. Kazał je zdjąć i sam sobie założył. Nosiłem więc z tatą buty na zmianę. Przesłuchiwano nas i katowano. Nic im nie powiedziałem. Matka próbowała ich wykupić, oferując oprawcom rodową biżuterię.

– Aż się temu gestapowcowi oczy zaświeciły. Powiedział mamie, że może wybrać dwóch z nas, bo dwóch musi iść do obozu. Mama klęknęła w domu przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i modliła się. Zdecydowała. Albo wszyscy, albo nikt. Myśleli, że przeznaczeni są do Auschwitz. Trafili jednak do obozu w Gross Rosen (Rogoźnica). – Tata znał niemiecki, więc skierowali go do biura ewidencji. Miał dostęp do akt. Zobaczył, że na naszych teczkach jest napisane: „Powrót niepożądany”. To oznaczało wyrok śmierci. Roman Konarzewski trafił do specjalnego tajnego komanda w miejscowości Dyhernfurth (Brzeg Dolny). Wraz z innymi więźniami pracował w fabryce gazów bojowych. Napełniali pociski i bomby tabunem i sarinem. – Pozostali więźniowie Gross Rosen nie wiedzieli, co robiliśmy. Po wypełnieniu zadania byliśmy przeznaczeni do rozstrzelania. Powiedziano nam wyraźnie, że z tego komanda żywym się nie wychodzi.

Ciemność stała się światłem

Przyszedł w końcu czas rozstrzelania. Więźniów z tajnego komanda pędzono z Dyhernfurthu do głównego obozu w Gross Rosen przez dwa dni. To był swoisty marsz śmierci. Roman Konarzewski był tak wycieńczony, że, jak wspomina, nie miał nawet siły, żeby się bać. – Przyprowadzono nas na plac apelowy. Przyszedł najgorszy z katów i zaczął nas przeliczać. Nagle, nie wiedzieć czemu, zgasły wszystkie światła i zapanowała ciemność. Wiele nie myśląc, zaczęliśmy uciekać. Zanim funkcyjni się zorientowali, nas już na placu nie było. Liczba więźniów w obozie i ich rotacja była tak duża, że Niemcy nie byli w stanie wyłapać uciekinierów, którzy wmieszali się w tłum. Udało się. – Do dzisiaj nie wiem, jak to światło mogło zgasnąć – dziwi się Roman Konarzewski.

Między trupami

Potem były kolejne obozy: Mauthausen i Ebensee. Ciężka praca, ograniczony sen, wszechobecny brud, robactwo i szerzące się choroby czyniły życie obozowe koszmarem. Roman Konarzewski wspomina m.in. przenikliwy odór palonych w krematorium ciał: – Straszny zapach. Mówi się, że tam nawet ptaki nie latały, bo nie mogły znieść tego smrodu. – Najgorszy był jednak głód. Człowiek ciągle myślał, co by tu zjeść – mówi były więzień. Porządek jedzenia w Ebensee był następujący, taki swoisty łańcuch pokarmowy: – Niemcy jedli ziemniaki, a my samą wodę gotowaną na obierkach z tych ziemniaków. Obierki jedli bowiem funkcyjni, żeby mieli choć trochę siły, aby nas bić. „Jedzenie” okazywało się nieraz zabójcze. – Coś mi zaszkodziło i dostałem krwawej biegunki. Strasznie spadłem z wagi. Ważyłem 32 kilogramy. Był początek maja 1945 roku. Kilka dni przed wyzwoleniem. – Byłem tak słaby, że nie miałem siły iść do pracy. Brat Staś ukrył mnie pod siennikiem. Straciłem przytomność. Znaleźli mnie funkcyjni i myśleli, że nie żyję. Wyrzucili mnie na stos trupów przeznaczonych do spalenia. Na szczęście Staś, wracając z pracy, odnalazł mnie, zobaczył, że wciąż żyję i mnie zabrał. Przeżyłem.

Kopnięcie ojca Pio

– Od kiedy pamiętam, każdy temat w domu kończył się opowieściami obozowymi. Jeszcze wiele lat temu były one mocno nasycone ciężkimi emocjami, bólem, strachem i nienawiścią – opowiada Iwona Konarzewska-Bulczyńska, córka Romana. Kobieta mówi o swoistej ewolucji obozowych wspomnień. – Wyraźnie ją widzę. Dzisiaj te doświadczenia są dla taty bardziej wspomnieniami, którymi się dzieli, niż brzemieniem. Temat ewoluował, odkąd w życie taty coraz bardziej zaczął wchodzić Pan Bóg. Niedługo po wojnie drogi Romana Konarzewskiego i Pana Boga zaczęły się bowiem rozchodzić. Osobiste wybory byłego więźnia, m.in. związek niesakramentalny, dość szybko wyprowadziły go na duchową pustynię. Do czasu... Był rok 2001. – Wracaliśmy z synem wieczorem z kościoła. On, jak to mały chłopak, kopnął coś białego, co leżało na ziemi i wyglądało jak paczka po papierosach. Z pudełeczka wypadł jednak różaniec. Kiedy pochyliłam się, żeby go podnieść, wysypały się jeszcze trzy duże medaliki z o. Pio. Pomyślałam wtedy, że tacie ich nawet nie pokażę, bo jego to nie zainteresuje, tylko się zdenerwuje. On był wtedy ciągle daleko od Kościoła – opowiada Iwona. – Kiedy przyszłam do domu, pokazałam mu jednak te medaliki, a on złapał jeden z nich i powiedział: „Daj mi łańcuszek, żebym mógł go sobie powiesić na szyi!”. Stanęłam oniemiała. Niedługo przed tym wydarzeniem do domu Konarzewskich trafił katalog wydawniczy. – Przeglądałam go i przypadkowo otworzyłam stronę z książką o o. Pio. Myślę sobie: „Nie znam”. Przeglądam więc dalej, ale znów mi się otworzyło na tej stronie. Zignorowałam to. Jednak za trzecim razem postanowiłam tę książkę jednak kupić.

Historię stygmatyka i niestrudzonego spowiednika przeczytała nie tylko Iwona. Okazało się, że sięgnął po nią również jej ojciec Roman. – Niecały tydzień po tym, jak tata założył medalik z o. Pio, postanowił pójść do spowiedzi... po ponad 40 latach. Trwa w łasce do dzisiaj – cieszy się Iwona. – Odbyłem spowiedź z całego życia. Dobrze, że trafiłem na wyrozumiałego księdza. Codziennie modlę się do o. Pio, dziękując mu za wszystko. W ogóle teraz nie potrafię żyć bez modlitwy. Całuję codziennie Jezusa na krzyżu. Chodzę do Komunii świętej. Nie boję się śmierci. Jestem na nią gotowy – mówi Roman Konarzewski, który... prawdziwie zmartwychwstał.

Epilog

Były więzień nie kryje, że wybaczenie oprawcom nie przychodzi łatwo, a zapomnienie doznanych krzywd nie przychodzi w ogóle. Czasami trudno jest nawet modlić się za tych, którzy zgotowali tylu ludziom takie piekło. – Kilka lat temu straciłam pracę. Złożyłam więc podanie do firmy, która szukała opiekunek do osób starszych... w Niemczech – opowiada Iwona. – W sumie byłam tam na trzech kontraktach. Dwukrotnie opiekowałam się starszymi paniami, które, jak się okazało, były w Hitlerjugend, a ich mężowie w Wehrmachcie. W trzeciej rodzinie brat pani, którą się opiekowałam, był w SS, a ona wciąż miała mocno nazistowski pogląd na świat. Miała głęboką demencję, ale nienawiść rasowa była u niej wciąż świeża. Zaskakiwało mnie to, że miałam bardzo głęboką intencję w sercu, żeby modlić się za tych ludzi i ich rodziny, żeby Pan Bóg brał ich wszystkich całymi gromadami do nieba.

Doświadczenie, jakie wyniosłam z domu, sprawiało, że to moje pragnienie modlitwy było jeszcze gorętsze. Cały czas zastanawiałam się, dlaczego akurat ja jestem tam z tymi ludźmi – dodaje Iwona. W domu jednej z podopiecznych wydarzyło się coś zaskakującego. – Przychodziła do niej kuzynka, też starsza kobieta. Obie zauważyły, że ja w niedzielę chodzę do kościoła. Zapytały mnie, czy lubię śpiewać. Powiedziałam, że tak. Powstał więc zwyczaj, przez dobre pół roku, że ta kuzynka przychodziła ze śpiewnikami kościelnymi i co najmniej godzinę albo i więcej śpiewaliśmy razem wieczorami psalmy... po niemiecku – mówi Iwona Konarzewska-Bulczyńska. – Nigdy nie powiedziałam im, kim jest mój tata – dodaje córka byłego więźnia niemieckich obozów koncentracyjnych.

TAGI: