Każdy ma swojego „papieża”

GOSC.PL |

publikacja 23.04.2015 06:00

O sumieniu, jego wolności i o tym, czy urząd nauczycielski KościoŁa może sumienie zastąpić, z ks. prof. Marianem Machinkiem rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz.

ks. Marian Machinek  (ur. 1960) – zakonnik Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny, profesor doktor habilitowaany, kierownik Katedry Teologii Moralnej i Etyki na Wydziale Teologii Uniwersytetu Warmińsko-‑Mazurskiego w Olsztynie. ks. Tomasz Jaklewicz /foto gość ks. Marian Machinek (ur. 1960) – zakonnik Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny, profesor doktor habilitowaany, kierownik Katedry Teologii Moralnej i Etyki na Wydziale Teologii Uniwersytetu Warmińsko-‑Mazurskiego w Olsztynie.

Ks. Tomasz Jaklewicz: Ojciec Ludwik Wiśniewski w eseju „Blask wolności” twierdzi, że jeśli sumienie wierzącego nie zgadza się z nauczaniem Kościoła, to człowiek powinien postąpić wbrew temu nauczaniu. Ma rację?
Ks. Marian Machinek: Zacznijmy od tego, że Urząd Nauczycielski Kościoła nie chce zastępować sumienia wierzących. Nie jest to w żaden sposób zamach na autonomię sumienia. Ukazał tę kwestię znakomicie bł. John Henry Newman w „Liście do Księcia Norfolk”. Zazwyczaj z tego eseju cytowany jest jedynie ów sławny toast za sumienie, a potem za papieża. Newman w tym tekście polemizuje z zarzutem, że ktoś, kto zostaje katolikiem, wyzbywa się własnego sumienia, bo zostaje ono zastąpione przez papieża. Angielski konwertyta dowodzi, że papież w żaden sposób nie konkuruje z sumieniem, wręcz przeciwnie: pomaga mu. Urząd Nauczycielski Kościoła i sumienie służą tej samej sprawie, czyli poznawaniu prawdy o moralności naszych czynów.

Zwykle podkreśla się, że Newman pije toast najpierw za sumienie, a potem za papieża. Ta kolejność ma znaczenie?
Chodzi o to, że samo uznanie autorytetu papieża jest możliwe dzięki sumieniu. To w sumieniu katolik przyjmuje pomoc Kościoła, akceptuje go jako swojego nauczyciela z woli Chrystusa. To jest ważny aspekt bycia katolikiem. Elementem wiary wyznawanej w Credo jest to, że Urząd Nauczycielski Kościoła nie jest samozwańczą uzurpacją, ale z woli Chrystusa stanowi pomoc dla indywidualnego sumienia, by mogło rozpoznawać prawdziwe dobro.

Tytuł na okładce „Gazety Wyborczej” ze zdjęciem o. Wiśniewskiego oznajmia: „Nic nie zastąpi sumienia człowieka. Nawet Kościół”. Wyraźna sugestia, że Kościół to właśnie robi. Wewnątrz jest tekst o. Dostatniego pt. „Bat ludzi nie zbawi”.
Proszę mi pokazać jakikolwiek podręcznik do teologii moralnej, w którym można by przeczytać, że Kościół zastępuje sumienie i że oczekuje się od wierzącego katolika, iż wyłączy swoje sumienie i sceduje je na Magisterium Kościoła. Nikt czegoś takiego nie twierdzi. Wobec sumienia katolika Kościół jest po prostu latarnią morską, która znaczy rafy i ostrzega, by się na nich nie rozbić. Służy temu samemu dobru, ku któremu wola w sposób naturalny czuje się pociągnięta. W tej swojej funkcji nie jest jedynie jednym z wielu głosów, nawet nie jest jedynie głosem znawcy, ale – jak stwierdził John Henry Newman – „wikariuszem Chrystusa”, a więc daną indywidualnemu sumieniu przez Niego pomocą, by lepiej rozpoznawało dobro i zło.

Kościół mówi do człowieka językiem powinności: „powinieneś to i tamto”, „nie rób tego”. Zdaniem o. Wiśniewskiego w tym tkwi źródło kryzysu chrześcijańskiej nauki moralnej i ten język trzeba zmienić.
A jak mówi do nas latarnia morska? Ona nic nam nie radzi. Ona mówi: „Tu stoję, respektuj mnie, bo inaczej się rozwalisz”. Ojciec Wiśniewski karykaturalnie przedstawia etykę powinności jako etykę zakazów i nakazów, i to branych jakby z kapelusza przez kościelny autorytet wraz z oczekiwaniem, że będą one wręcz bezmyślnie wypełniane. Zamiast tego proponuje „etykę miłości dobra”, która byłaby wolna od nakazów i zakazów, a człowiek postępowałby dobrze, bo odczytywałby (bezbłędnie) apel płynący z dobra. To doprawdy karykatura! Przecież powinność jest właśnie „językiem”, w którym dobro apeluje, a nawet wręcz domaga się od człowieka, by je czynił. Wyczuwa się tu jakąś dziwną alergię na autorytet Kościoła. Autor sugeruje, że Kościół używający języka „powinnościowego” niemalże gwałci indywidualne sumienie, a przynajmniej traktuje dorosłego wierzącego jak dziecko, którym należy kierować. Tymczasem wszelka powinność, jaką podkreśla Kościół, płynie nie z mocy jego autorytetu, ale z dobra właśnie. Innymi słowy: coś jest moralnym dobrem nie dlatego i dopiero wtedy, gdy jest nakazane, ale jest nakazane dlatego, że jest dobre. Powinność jest językiem, którym mówi do nas dobro, a ostatecznie Bóg.

Ale może jest w tym jednak racja, że jako pasterze za mało wysiłku wkładamy w to, żeby w przekonujący sposób uzasadnić nauczanie Kościoła.
Z tym się można zgodzić. Idziemy często na skróty. Łatwiej powiedzieć: „nie, bo nie”, zamiast przedstawiać argumenty. Jeśli zaufałem Kościołowi, mam prawo, by on pokazywał mi argumenty. Ale chciałbym podkreślić, że nie znam orzeczeń Kościoła, które by nie były uzasadnione. Magisterium nigdy nie mówi: „Macie tak robić, bo my wam mówimy”. Owszem, jeden czy drugi ksiądz być może mówi w taki sposób na ambonie. W oficjalnym nauczaniu Kościoła jednak zawsze jest zawarte uzasadnienie, „dlaczego powinienem”.

Wróćmy do pytania. Co wtedy, gdy następuje rozdźwięk między moim sumieniem a nauczaniem Kościoła?
Stara zasada, że zawsze powinno się działać zgodnie z sumieniem, które jest pewne swojego wyboru, pozostaje także tutaj w mocy. Ale na tym sprawa się nie kończy. Ten rozdźwięk między moim poznaniem dobra a nauczaniem Kościoła powinien mnie niepokoić, mobilizować do wyjaśnienia, do czytania, dowiadywania się, ważenia racji, modlitwy. Oczywiście nie każda wypowiedź Kościoła ma taką samą rangę – i to z woli samego Kościoła. Są rzeczy jeszcze nie rozstrzygnięte, są sprawy drugorzędne, w których istnieje uprawniony pluralizm opinii. Ale jeżeli w sprawie ważnej i w odniesieniu do wielowiekowego nauczania Kościoła, i to przez długi czas, dochodzę do innego wniosku niż Kościół, to nie wystarczy zbyć takiego konfliktu stwierdzeniem: „No to pierwszeństwo ma moje sumienie”. Bo to brzmi trochę tak, jakby mówić swojemu Kościołowi: „Ja wiem lepiej” albo „Słucham autorytetów ateistycznych”. To kwestia mojej tożsamości jako katolika. Po prostu tak czy inaczej taki konflikt musi być wyjaśniony, bym mógł znowu, zgodnie z moim sumieniem, powiedzieć na niedzielnej Eucharystii: „Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”.

Wydaje mi się, że o. Wiśniewski lekceważy te czynniki, które mogą utrudniać lub wręcz fałszować osąd indywidualnego sumienia.
Ojciec Wiśniewski ma rację w tym, że umysł ludzki jest w sposób naturalny ukierunkowany na prawdę, a wola na dobro. Ale sumienie może błądzić. Z kilku powodów. Po pierwsze sama wiedza człowieka o faktach może być błędna albo niepełna, po drugie ukierunkowanie światopoglądowe może zaciemniać ocenę sumienia. Do tego dochodzą jeszcze decyzje człowieka, który może po prostu nie chcieć widzieć dobra, bo bywa niewygodne, i może bardzo chcieć, by zło okazało się nie tak złe. Stąd już tylko krok do tego, by zło nazwać dobrem. W jednej z piosenek Elżbiety Adamiak i Adama Nowaka jest strofa, która to świetnie ilustruje: „Wystarczy otrzeć się o zło, a zło już tak nie złości”. I nie jest to wcale brak wiary w ludzką autonomię. Jest to realistyczny ogląd ludzkiej natury zranionej grzechem. Jeżeli ktoś sądzi, że autonomia sumienia polega na tym, że człowiek sam bezbłędnie rozpoznaje dobro i zło w każdej sytuacji i że sumienie, raz wychowane, nigdy nie zbłądzi, jest doprawdy naiwny.

Ogromny wpływ na sumienia wywierają dziś np. media, w których nauczanie Kościoła przedstawia się właśnie jako bat na wiernych. Dziwię się, że o. Wiśniewski jakby tego nie dostrzega.
Tak, z jednej strony sugeruje się, że Kościół chce zastąpić sumienie i spreparować z katolików teatrzykowe kukiełki. A z drugiej strony mówi się np.: „To, że in vitro jest dobre, jest oczywiste”. Czyli następuje podmiana. W miejsce Kościoła pojawia się inny autorytet w przebraniu oczywistości, wspierany przez sugestywną siłę mediów, autorytety nauki i nierzadko emocjonalne argumenty. Niewiele wtedy trzeba, by katolicy przechylili się w tę stronę.

Czyli, innymi słowy, uznają za ważniejszy inny autorytet…
Nikt nie zna się na wszystkim. Czy nam się to podoba, czy nie, zawsze opieramy się na autorytetach. Pojedyncze sumienie nie ma wszechwiedzy i nigdy nie będzie wolne od wpływów. To utopia. Są sprawy oczywiste, ale są i bardzo skomplikowane. Nikt nie jest w stanie w każdej codziennej sytuacji dokonywać w sumieniu szczegółowej analizy etycznej, np. kwestii in vitro. Każdy ma swojego „papieża”, czyli autorytet, któremu udziela kredytu zaufania. Tym „papieżem” może być „Gazeta Wyborcza”, jakiś kierunek filozoficzny, profesor Hartman albo Benedykt XVI i Franciszek. Ciekawe, że jedynie głos Kościoła miałby lekceważyć i tłamsić wolność sumienia, natomiast wszystkie inne głosy nie. Co więcej, właśnie te środowiska, które domagają się „wyzwolenia” wierzących spod kościelnego autorytetu, bardzo szybko i chętnie ubierają się w jego szaty. Proklamując autonomię sumień, jednocześnie szczegółowo instruują, na czym ona ma polegać oraz jak ma się zachowywać i co ma sądzić człowiek naprawdę wolny, a więc ostatecznie, co jest dobre, a co złe. Jako uzasadnienie musi wtedy wystarczyć, że tak sądzą ludzie nowocześni, że trzeba się dopasować do postępu, a już w żadnym wypadku nie wolno być konserwatywnym.

A jeżeli racje, które daje mi mój Kościół, są dla mnie nieprzekonujące, ale ja nadal decyduję się postępować zgodnie z jego nauczaniem na zasadzie czystego posłuszeństwa, to czy takie postępowanie jest czymś moralnie dobrym?
Tak, ale pod warunkiem, że wierzę, iż Kościół wymaga posłuszeństwa nie sobie, ale dobru, a ostatecznie Bogu. Jeśli Kościół mówi: „To jest złe”, to nie czynię tego, nawet jeśli nie do końca przekonują mnie podane uzasadnienia. To nie jest ślepe posłuszeństwo. To jest konsekwencja tego, że uznałem wcześniej w sumieniu wiarę katolicką jako moją. Uwierzyłem w Chrystusa, a On mnie posłał do wspólnoty Kościoła i powiedział: „W nim masz pomoc, respektuj tę latarnię”.

TAGI: