Chcę cię tu mieć

Marta Deka, Krystyna Piotrowska

publikacja 02.03.2015 06:00

Czasem określa się Pana Jezusa jako więźnia tabernakulum. My jesteśmy jakby z Nim uwięzione, żeby dotrzymać Mu towarzystwa – mówi ksieni.

Haftowaniem zajmuje się między innymi s. Maksymiliana Sobiecka Krystyna Piotrowska /Foto Gość Haftowaniem zajmuje się między innymi s. Maksymiliana Sobiecka

Skaryszew to niewielka miejscowość na trasie z Radomia do Ostrowca Świętokrzyskiego, ale za to znana w kraju i Europie już od XVII wieku. W jego historię wpisane są bowiem odbywające się raz w roku targi końskie, czyli Wstępy. Miejscowość odwiedza wtedy kilka tysięcy ludzi. Od 18 lat w dzieje Skaryszewa wpisuje się Zakon Świętej Klary, zwany także drugim zakonem franciszkańskim, jedyny klasztor kontemplacyjny w naszej diecezji.

Zupełnie inny świat

Historia sióstr klarysek na ziemi radomskiej rozpoczęła się w 1996 roku. Przybyły tu z Krakowa. – W krakowskiej wspólnocie było dużo powołań i siostry postanowiły jako wotum wdzięczności Bogu za ten dar utworzyć nową fundację. W Skaryszewie była taka możliwość – wyjaśnia s. Iwona Szwajca, ksieni skaryszewskiego klasztoru. Na rozmowy z ordynariuszem bp. Edwardem Materskim i skaryszewskim proboszczem ks. Bolesławem Walendziakiem przyjechała ówczesna matka ksieni krakowska. Pierwsze siostry przyjechały do Skaryszewa 12 września. Trwał remont i rozbudowa budynku oraz zagospodarowywanie terenu, który wspólnota otrzymała od parafii. – Klasztor został poświęcony Matce Bożej Miłosierdzia. Klauzurę można było zamknąć i rozpocząć ukryte życie w 1997 roku. Zwykle jest otwarcie budynku, a u nas było zamknięcie – śmieje się s. Iwona. Ukryte życie w klasztorze rozpoczęło 12 klarysek. Z czasem pojawiały się nowe powołania. Wspólnota tak się rozrosła, że siostry mogły utworzyć kolejną fundację – w Sandomierzu.

Skaryszewska wspólnota klarysek liczy obecnie 16 sióstr. Zamknięte w klasztornych murach i oddzielone od ludzi żelaznymi kratami w rzeczywistości są bliżej świata, niż nam się może wydawać. W codziennej wielogodzinnej modlitwie polecają Bogu powierzone im intencje. Kaplica, w której się spotykają, ma część zewnętrzną, otwartą dla wszystkich. Każdy może tu przyjść, posłuchać modlitw, a w niedziele uczestniczyć w Mszach świętych. Klasztor i przyległy do niego ogród otoczone są murem, ale brama jest zawsze otwarta, tak jak i drzwi do klasztornego budynku. W przedsionku jest dzwonek, który w każdej chwili przywołuje dyżurującą siostrę. – Ludzie przychodzą i przyjeżdżają do nas. Proszą o modlitwę. Można też zadzwonić, napisać list czy wysłać mejla. Czasami są takie sytuacje, że ktoś potrzebuje się po prostu wygadać czy podzielić swoimi problemami. Ludzie mają do nas zaufanie. Wiedzą, że zachowamy dyskrecję – mówi s. Iwona.

Siostra Iwona pochodzi z Rychwałdu pod Żywcem. Dorastała w cieniu sanktuarium maryjnego, prowadzonego przez franciszkanów. Studiowała polonistykę w Katowicach. Któregoś dnia natrafiła na książkę, w której siostry dzieliły się świadectwami o swoim powołaniu. – Wtedy pierwszy raz przyszła mi myśl, że może ja też jestem powołana do takiego życia. A jeśli mam iść do zakonu, to tylko do klarysek. Ale powiedziałam: „Panie Jezu, poczekamy trochę i zobaczymy” – wspomina. Skończyła studia i we wrześniu wstąpiła do krakowskiej wspólnoty. Jak opowiada, była trochę zaszokowana. To był zupełnie inny świat, czuła się, jakby trafiła do średniowiecza. Stary, zabytkowy klasztor, ciemne korytarze, łukowe sklepienia, siostry w habitach. – Po kilku tygodniach wiedziałam, że to jest moje miejsce. Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. I tak jest już 20 lat – mówi. Siostry zakonne kojarzą się z osobami bardzo poważnymi. A te, które rozmawiają z nami, są uśmiechnięte, pełne radości życia. – Zastanawiam się, skąd się bierze ta opinia o powadze. Nie wyobrażam sobie, że można by było żyć w zamkniętym zakonie bez radości. Ona jest przecież wyznacznikiem powołania.

Klasztorna codzienność

Siostry mówią, że żyją zupełnie normalnie i dodają z uśmiechem, że ta norma może jednak jest trochę inna. Wstają o 4.45, z wyjątkiem niedziel i świąt, kiedy mogą pospać 45 minut dłużej. Na codzienną wspólną modlitwę przeznaczają około 6 godzin. Do tego dochodzą jeszcze prywatna modlitwa i adoracja. – Czasem określa się Pana Jezusa jako więźnia tabernakulum. My jesteśmy jakby z Nim uwięzione, żeby dotrzymać Mu towarzystwa. On jest w tabernakulum z miłości do wszystkich, a znakiem naszej miłości jest to, że jesteśmy z Nim – wyjaśnia ksieni. Czas między modlitwami przeznaczony jest na pracę, tę codzienną, wykonywaną przez kobiety na całym świecie, jak pranie, gotowanie, sprzątanie, i tę w pracowni, gdzie szyją i haftują, robią też sznurkowe różańce, które rozdają na furcie. Od 19.30 mają czas już tylko dla siebie. W klasztorze nie ma telewizora. Nie jest potrzebny. Jest internet, bo – jak mówi matka ksieni – bez niego nie da się teraz funkcjonować. Jedna z sióstr zajmuje się internetem. Odbiera pocztę, przegląda informacje z życia Kościoła. Wśród prasy katolickiej dostarczanej do klasztoru jest „Gość Niedzielny”. – Życie w takiej wspólnocie zamkniętej 24 godziny na dobę z tymi samymi osobami przez kilkadziesiąt lat wymaga specjalnego powołania. Stajemy się dużą rodziną. To jest łaska Boża. Obce osoby, które schodzą się z różnych środowisk, zaczynają tworzyć Bożą rodzinę. Nazywamy się siostrami i rzeczywiście duchowo nimi się czujemy. A naturalne rodziny sióstr stają się naszymi rodzinami – mówi s. Iwona.

Bóg powołuje znienacka

Tak było w przypadku sióstr Sylwii i Pauliny, chociaż u obu wyglądało to zupełnie inaczej. Siostra Sylwia Rożek poszła do samochodówki, bo to „męska” szkoła, a ona pomyślała, że jeśli Pan Bóg nie da jej tu mężczyzny na całe życie, to ewentualnie pomyśli o jakimś zakonie. – Skończyłam samochodówkę, jestem fryzjerem i kocham taniec – śmieje się. – W czasie wakacji przynajmniej trzy razy w tygodniu musiałam iść na dyskotekę, i to najlepiej na całą noc, żeby się wytańczyć – wspomina. Kiedyś koleżanka poprosiła ją o wspólny wyjazd do klasztoru w Skaryszewie. Z Ostrowca Świętokrzyskiego nie było daleko. Pojechały stopem. – Gdy zobaczyłam te siostry przez kratę, wydało mi się, że jest to miejsce dla wyjątkowych osób, o wyjątkowym darze – jakiejś mistycznej relacji z Bogiem, to nie było dla mnie – wspomina. W rozmównicy siostra zapytała, czy chcę tu wstąpić. Odpowiedź była natychmiastowa: „Nie!”. Bo jak może się zamknąć za murami osoba, która potrzebuje tańca, śpiewu, obecności ludzi? Na prośbę koleżanki została na jedną noc. – No i tej jednej nocy Pan Bóg wszystko załatwił. Pod koniec lipca byłam tu pierwszy raz, a w lutym już w klasztorze. Było to 15 lat temu. Rodzice myśleli, że to jest mój kolejny wariacki pomysł i szybko wrócę. Zostałam, jestem bardzo szczęśliwa i nie zamieniłabym tej drogi na inną. Tu się w pełni realizuję – mówi.

W szkole formatorów zakonnych dowiedziała się, jak wielbić Boga tańcem. Dwa razy w roku organizuje przedstawienia, po których siostry wykonują jakiś układ taneczny, by w ten sposób wielbić Boga. – No, ale sama dla siebie też tańczę – śmieje się. Siostra Sylwia jest mistrzynią nowicjatu. Siostra Paulina Maria Kaczmarek pochodzi z Sanoka. 10 lat temu dla zgromadzenia opuściła ukochane Bieszczady. Wybrała gimnazjum, w którym uczyli franciszkanie. Szybko związała się z Ruchem Światło–Życie. Co roku wystawiali przedstawienie o św. Franciszku i św. Klarze. Przez 5 lat Paulina grała na scenie św. Klarę. Wtedy ta postać zaczęła ją fascynować. W tamtym czasie poznała siostry nazaretanki z Komańczy. Chciała do nich wstąpić. – Gdybym poszła „do Nazaretu”, dalej miałabym wyjazdy na oazy. Bardzo je lubiłam i kochałam być animatorem. Bardzo lubiłam też podróżować, a wiedziałam, że siostry zmieniają placówki. Ale czułam, że gdybym poszła do tamtego zgromadzenia, to bym wszystkiego Panu Jezusowi nie oddała, że On mnie prosi o coś więcej. W tym czasie jedna z sióstr nazaretanek przeszła do klasztoru w Skaryszewie – opowiada. Po maturze chciała dać sobie czas na rozeznanie. Złożyła papiery na studia do Lublina, a do Skaryszewa przyjechała, żeby się pomodlić. Potrzebowała ciszy. Trafiła na dzień, w którym była całodzienna adoracja Najświętszego Sakramentu.

– Był taki moment, że spojrzałam na Jezusa i On mi powiedział: „Tu chcę cię mieć”. I już wiedziałam, że tak będzie. Dwa miesiące później byłam już po drugiej stronie – wspomina. Zanim przekroczyła klasztorną furtę, miała wiele wątpliwości. – Zły zawsze próbuje walczyć o człowieka, gdy ten chce bardziej iść za Bogiem. Spotkałam też spory opór ze strony najbliższych. Akceptacja rodziców przyszła dopiero po moich ślubach wieczystych – opowiada. – Życie ukryte jest jak korzenie drzewa. Drzewo musi je mieć, by później kwitło i wydawało owoce. Taka jest nasza misja. Często przez wielu niezauważana. Czasem Pan Bóg pokazuje nam owoce modlitwy – ktoś przychodzi i dziękuje, że został wysłuchany – mówi s. Paulina.

Najczęściej rodziny nie są zbyt szczęśliwe, gdy ich córki chcą wstąpić do zakonu kontemplacyjnego. – Rzadko się zdarza, by rodzice czy rodzeństwo byli zachwyceni tym pomysłem. Na ogół jest opór, trochę dystans, czasem nawet bardzo drastyczny, ale najczęściej jest tak, że z czasem się przekonują. My tu jesteśmy szczęśliwe, natomiast rodziny muszą się przystosować do naszych wymogów. Jeśli chcą się z nami skontaktować, muszą przyjechać do klasztoru albo zadzwonić. Dawniej się mówiło, że siostry umarły dla świata. W pewnym sensie w tym wymiarze obecności fizycznej jest to prawda – przyznaje s. Iwona. 

TAGI: