Wstąp do nas umrzeć

Marcin Jakimowicz

GN 05/2015 |

publikacja 29.01.2015 00:15

O rozeznawaniu powołania i odczytywaniu znaków od Pana Boga z o. Krzysztofem Pałysem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Krzysztof Pałys OP – duszpasterz powołań, autor książki „Ludzie 8. dnia. Autostopem do Matki Teresy”. Przejechał autostopem ponad 25 tys. kilometrów. Fascynuje go tradycja monastyczna i wędrowne, żebracze kaznodziejstwo. Tomasz Gołąb /Foto Gość Krzysztof Pałys OP – duszpasterz powołań, autor książki „Ludzie 8. dnia. Autostopem do Matki Teresy”. Przejechał autostopem ponad 25 tys. kilometrów. Fascynuje go tradycja monastyczna i wędrowne, żebracze kaznodziejstwo.

Marcin Jakimowicz: Czy rozeznanie powołania jest najtrudniejszą rzeczą na świecie?

Krzysztof Pałys OP: Myślę, że trudniejszą rzeczą jest podjęcie decyzji, która miałaby charakter nieodwracalny. Coś otrzymuję, z czegoś muszę zrezygnować. Wbrew temu, co nam się wmawia, w życiu nie da się mieć wszystkiego. Odrzucenie rzeczy zbędnych jest najboleśniejsze. Przynajmniej na początku.
 

Kiedyś modliliśmy się za chłopaka, który nagle zaczął szlochać: „Wiem, że Bóg chce na siłę wsadzić mnie do zakonu. Nie chcę tego, ale czuję, że to Jego wola!”. Czy Bóg zmusza?

Mnie akurat zmusił, a do zakonu dosłownie „wypchał”. Tak widzę to po latach. Dopadła mnie wówczas ogromna pustka, której nie potrafiłem niczym zapełnić. Ból tak trudny do zniesienia, że nie mógł go ukoić żaden człowiek. Choć otaczali mnie wspaniali ludzie, nosiłem w sobie przeraźliwe poczucie osamotnienia, wyobcowania, straszliwe niedopasowanie do tego świata. Do kilku najbliższych osób i do rodziców wysłałem jedynie list informujący o zakonie. Jednak w tej decyzji była też niewytłumaczalna wolność, żadnej przemocy, wyłącznie urok. Potem przeczytałem, że tak miał Jeremiasz, dlatego od tej pory jest moim ulubionym prorokiem. W Biblii mamy również inne życiorysy, jak choćby Izajasza, który dobrowolnie „zgłosił się”, odpowiadając na głos Boga. To było wołanie bardziej łagodne.
 

Czy ta Jego łagodność nie jest dla nas nie do zniesienia? Pytamy, szukamy, staramy się odkryć powołanie i nie słyszymy rozkazu jak 12-letni Samuel: „Wstań, idź do Helego”. Zrób to, zrób tamto.

Tak, to bardzo trudne, bo wymaga cierpliwości, ale z pewnymi sprawami jest jak z kroplówką, nie da się tego przyspieszyć. Jeśli w tym momencie nie mam pewności, co powinienem robić, to znaczy, że wcale tej pewności mieć nie muszę. Inaczej Jezus powiedziałby to wyraźniej. Najlepiej wówczas przychodzić systematycznie na adorację i cierpliwie patrzeć, pozwalać, aby On nas przenikał. Czasem można też dodać: „Panie, powiedz, czego Ty chcesz ode mnie?”. Odpowiedź przyjdzie wraz z niezwykłym pokojem, a konkretne wydarzenia potwierdzą jej prawdziwość.

Czy w momencie decyzji musi przyjść pokój serca? A może to cały czas szarpanina w ciemnościach? Pamięta Ojciec chwilę, gdy przestąpił próg nowicjatu w Poznaniu?

Było nas wówczas 37. Miałem wrażenie, że wszyscy tutaj pasują, tylko nie ja. I choć miałem przeświadczenie, że nareszcie zacząłem oddychać rześkim powietrzem, to jeszcze latami zmagałem się z wątpliwościami, że wszystko to sobie sam wymyśliłem. Po różnych perypetiach dopuszczono mnie do profesji wieczystej. I kiedy już leżałem twarzą na posadzce, a schola śpiewała Litanię do Wszystkich Świętych, rozpłakałem się ze szczęścia, wstydząc się, aby nikt tego nie zobaczył. Jakbym nagle, w jednej sekundzie, wszedł w zupełnie inną rzeczywistość, która jest nie do opanowania, a jednocześnie jest tak fascynująca, że chciałoby się nawet umrzeć, aby tylko ten stan zatrzymać. W jednej chwili Bóg pokazał, że wcześniejsze zmaganie miało cel, ale jest niczym w obliczu Jego obecności. A potem wszystko błyskawicznie odeszło i przyszedł naturalny pokój. Żadnych zbędnych emocji, egzaltacji, wzruszeń. Wszystko stało się takie, jak być powinno.
 

Przyglądam się powołaniowym plakatom – wspomina Ojciec: „Będziesz miał wielkie… możliwości”, „Jezus za Tobą szaleje”, „Z nami zwiedzisz świat”, „Poznasz wielu ludzi”, „Zobacz, jacy jesteśmy uśmiechnięci i fajni”. A może prawdziwiej byłoby napisać: „Wstąp do nas, żeby umrzeć”? Ostro. Myśli Ojciec, że znaleźliby się desperaci?

Może rzeczywiście wyraziłem się zbyt mocno, bo rozumiem cel takich plakatów. Bliższe mi jest jednak inne spojrzenie, bardziej monastyczne. Mnisi nigdy, już od czasów Pachomiusza, nie zachęcali do swoich wspólnot tanimi sloganami, byli wolni od presji udowadniania czegokolwiek. Samo świadectwo życia oddziaływało najmocniej. Kandydat musiał nawet włożyć pewien trud, aby otrzymać habit. Codziennie od kilkunastu lat dziękuję Bogu za niezasłużony przywilej bycia dominikaninem. Kocham swoich braci i bardzo wiele im zawdzięczam – nikt nie ma tak fantastycznego poczucia humoru jak oni. Jednak gdybym miał powiedzieć, co uważam za najważniejsze w byciu księdzem i zakonnikiem, byłyby to umiejętność odnoszenia porażek, zgoda na upokorzenia i dobrze przeżywana samotność. Mój przyjaciel, który jest księdzem, spędził niedawno w ściśle kontemplacyjnym zakonie dwa miesiące. Nocleg w dormitorium, pobudka o trzeciej w nocy, kilkugodzinne modlitwy przeplatane ciężką fizyczną pracą. Żadnych rozmów, porozumiewanie się za pomocą znaków. Na konferencji opat stwierdza: „Nasza reguła jest po to, aby jak najszybciej doprowadzić mnicha do nocy zmysłów”. Logika niczym z Alicji po drugiej stronie lustra, żeby się gdzieś dostać, należało biec w odwrotną stronę. To, przed czym człowiek chciałby najchętniej uciec, oni swoim klasztornym rytmem prowokują. Jak u św. Sylwana: „Wytrwaj w piekle, nie rozpaczaj”. Ten ogień ma wypalić do końca. Jeśli jesteś pokorny, nie stanie ci się krzywda. Problemem nie jest tu duchowa ciemność, brak wszelkiej pociechy, ale to, aby jak najszybciej w nią wejść i jeszcze „przetrzymać”. Bo tylko przez ogołocenie wypala się egoistyczna miłość własna i człowiek może uzyskać wolność od siebie samego. Wiesz, co usłyszał wspomniany ksiądz od swojego nauczyciela, kiedy poskarżył się na trudny dzień? „Ból to jest cena, którą płacisz za siłę”. Etos jak w Legii Cudzoziemskiej. Teoretycznie każdy chrześcijanin tęskni za tym niezwykłym pokojem, ale mało kto chciałby zapłacić cenę oczyszczania, która się z nim wiąże. Wersja dla mediów powinna być inna, bardziej pastelowa. Ja to rozumiem.

Czy w dzisiejszym utylitarnym, praktycznym do bólu świecie, pełnym wszystkomających telefonów, można przekonać młodych, by zostali mnichami? Facetami, którzy „tracą czas” na modlitwie i są – jak pisze o. Zioło – bezużyteczni?

Ale po co przekonywać? Nasze życie powinno pociągać, pokazywać, że istnieje odmienny świat, oparty na kompletnie innych zasadach. Reszty dokona Duch Święty. W moim przekonaniu mylą nam się kategorie psychologiczne z ewangelicznymi. W postawie bohaterów biblijnych nie istnieje pytanie o samorealizację: „Czego chcę ja?”, ale: „Czego Ty, Panie, chcesz ode mnie?”. To kompletnie inna perspektywa. Z egocentryka człowiek nagle staje się teocentrykiem, kimś ukierunkowanym na Boga. I dopiero gdy wychodzi poza własny świat, niespodziewanie przychodzi spełnienie. Ono jest jednak poza emocjami i uczuciami. Kto nie doświadczył, czym jest życie nadprzyrodzone w Chrystusie, tego nie zrozumie. Bo jak wytłumaczyć ludziom, że jest doświadczenie miłości, które jest niebezpieczne, bo człowiek zaczyna żyć z tak ogromną tęsknotą i pustką w sercu, że aż tęskni za śmiercią?
 

Zdeterminowany człowiek szukający powołania rozpaczliwie wyszukuje we wszystkim „odgórnych” znaków. Czy to nie przesada? 

Bóg nie bawi się w chowanego. Wspomniany człowiek tylko się zadręczy. W takiej sytuacji sugerowałbym zrobić przerwę, zająć się tym, przed czym zostało się postawionym teraz. Nadmiar zebranego materiału, także na gruncie duchowym, zabija ostrość spojrzenia.
 

Czasami jako wspólnota modlimy się za kleryków. Widzę wówczas ich ogromną bezradność, brak pewności. Przyznam jednak, że nie gorszy mnie to ani nie martwi: mają okazję na własnej skórze przekonać się, że moc doskonali się w słabości. W dominikanach wielu szuka duchowych supermanów, nie wkurza to Ojca?

To wynika z głębokiej ludzkiej potrzeby, aby mieć obok jakąś osobę, na której można się oprzeć. Bliskie mi jest spojrzenie, że jako księża mamy pocieszać innych, nawet samemu tej pociechy nie otrzymując, bardziej kochać, niż chcieć być kochanym. Z drugiej strony każdy, kto dominikanów zna bliżej, dobrze wie, jacy to z nas „supermani”. Ojciec Adam Szustak pewnie mnie zamorduje za to, co powiem, ale zaryzykuję. Pamiętam, jak kiedyś wrócił z rekolekcji do klasztoru i zaraz miał jechać na kolejne. Dochodziło południe. Adam wszedł do klasztornej kuchni, twarz miał wymiętą jak z pralki, spał pewnie z cztery godziny i parząc kawę, półprzytomnym głosem stwierdził: „Gdyby nie słabość, tobym nie istniał”. Któryś z braci dodał wówczas humorystyczną docinkę – w męskich wspólnotach w szorstki sposób okazujemy sobie miłość – jednak każdy z nas miał świadomość, że jest to bardzo ewangeliczne doświadczenie. Gdyby nie nasze popękanie, Bóg nie miałby na czym budować.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.