Uwiedzeni

Marcin Jakimowicz


publikacja 12.01.2015 06:00

Pragmatyczne do bólu pokolenie, ściskające w jednej ręce pilota, w drugiej torbę z zakupami, a w trzeciej wszystkomające telefony, spogląda na śpiewające za kratami mniszki i drapie się po głowie: „Po co są zakony kontemplacyjne? Do czego służą?”. I dziwi się, słysząc, że zakony kontemplacyjne są… do niczego. I na dodatek tracą czas.


W pierwszą niedzielę Adwentu rozpoczął się pierwszy w historii Rok Życia Konsekrowanego. Potrwa do 2 lutego 2016 roku Jakub Szymczuk /foto gość W pierwszą niedzielę Adwentu rozpoczął się pierwszy w historii Rok Życia Konsekrowanego. Potrwa do 2 lutego 2016 roku

Tysiące osób w naszym społeczeństwie wiedzie życie w niemej rozpaczy. Spędzają długie męczące godziny w pracy, której nie znoszą, by móc kupić rzeczy, których nie potrzebują, żeby zrobić wrażenie na ludziach, których nie lubią – powiedział Nigel Marsh. To bolesna, ale prawdziwa diagnoza. Zakony kontemplacyjne są czytelnym znakiem, że nie wszyscy muszą wpaść w ten owczy pęd i dostawać na każdym kroku medialnej, zakupowej i kredytowej zadyszki.


Gdy mój znajomy kompozytor Paweł Bębenek zastanawiał się po powrocie z Karmelu w Gnieźnie, kto naprawdę jest „po właściwej stronie kraty”, nie zadawał pytania retorycznego. 
Mniszki i mnisi to nie dziwolągi. To znak dla rozpędzonego społeczeństwa, że warto czekać na coś więcej, przepraszam, na Kogoś większego.
– Kiedyś brat Łukasz, trapista z Tibhirine, powiedział genialną rzecz – opowiada trapista o. Michał Zioło. – Opowiadał o tym, kim jest mnich. Mnich to taki facet – mówił – który stoi sobie na peronie dworca i czeka. Ktoś czyta gazetę, inny przechadza się nerwowo, gadając przez komórkę, a on sobie stoi i czeka. Ludzie na niego patrzą i mówią: Skoro on czeka, to znaczy, że pociąg przyjedzie. A on stoi. Czeka. I nic przy tym nie robi.


Pospaceruj z Nim


Niektórzy traktują je jak piorunochron. Cieszą się, że opasują swą modlitwą III RP. Ale nie weszły przecież za klauzurę po to, by stać się duchową tarczą antyrakietową. Inni widzą w nich modlitewny bankomat i zasypują stertami intencji. Wysłuchane prośby to też efekt uboczny ich służby. 
– Dlaczego dałyśmy się zamknąć za kratami? Bo Pan Bóg jest tak rozkochany w człowieku, że szuka rozmówcy. Chodzi po świecie i szuka, by ktoś z Nim porozmawiał, pospacerował po ogrodzie – usłyszałem w klasztorze dominikanek w Świętej Annie. – I my z Nim spacerujemy. Jesteśmy do Jego dyspozycji. Nie po to, by cierpieć za miliony i urządzać ekspiację za cały świat. Nasze powołanie znakomicie wyjaśnia wers z Pieśni nad Pieśniami: „Cicho! Ukochany mój! Oto on! Oto nadchodzi! Biegnie przez góry, skacze po pagórkach. Umiłowany mój podobny do gazeli, do młodego jelenia. Oto stoi za naszym murem, patrzy przez okno, zagląda przez kraty”.
 Jesteśmy otoczeni gadżetami. Telefon nie służy już do rozmów, ale do oglądania, nagrywania, przesyłania, plotkowania i klikania „lubię to”. Wszystko wokół ma wymiar utylitarny, praktyczny, użytkowy. Wszystko jest po coś. Pytanie: „Po co jest zakon kontemplacyjny?” brzmi równie idiotyczne jak zagadnienie: „Po co jest zakochanie?”.

W bezużyteczności mnichów i mniszek słyszę echo słów Jezusa: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa”. „W pamięci zawsze miej, że małe dzieci po to są, by kochać je” – śpiewała Anna Maria Jopek. Są po to, by je kochać. To relacja miłości, nie wymiana handlowa. Te same intuicje odnajduję, czytając pisma Teresy Wielkiej czy Jana od Krzyża. „Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść” – to najkrótsza definicja powołania do klauzury. 
– Propozycja, by zakonnice klauzurowe „zajęły się czymś pożytecznym” jest równie uzasadniona jak propozycja, by fizyków teoretyków lub filozofów wysłać jako junaków do budowania Nowej Huty – opowiadał o mniszkach klauzurowych abp Józef Życiński. – Zakony kontemplacyjne są fundamentem naszej kultury. Ich więź z Bogiem, otwarcie na niewidzialną rzeczywistość łaski pozostaje wskaźnikiem tej kultury.


Na Śląsku, gdy przed kościołem nie stoi koparka, mówi się, że „farorz jest do luftu”. 
– Ale to pokusa wszystkich zakonów! Nawet tych najbardziej kontemplacyjnych – uśmiecha się Michał Zioło, trapista. – To odsuwanie spotkania z Panem Bogiem na czas, kiedy w końcu skończymy, zbudujemy, wyremontujemy, przygotujemy. No, skończone… Panie Boże, teraz to wreszcie nasza wspólnota będzie działać! Życie trapistów powinno odznaczać się równowagą. Święty Benedykt mówi, aby we wszystkim, co się robi, zachować umiar. To jest generalna zasada tej duchowości. Umiar. 
– Mnich jest człowiekiem nieużytecznym, pisze ojciec często – przerywam trapiście. – Odwiedzam mniszki w Watykanie. „Siostry są nieużyteczne” – prowokuję. A one od razu: „Nie! Robimy marmoladę dla ojca świętego!”.


– Nikt nie chce być nieużyteczny. Bo to jest śmierć dla człowieka – odpowiada o. Michał. – Ale jeśli się wybiera nieużyteczność, to w tym wyborze tkwi pytanie, które św. Benedykt kazał powtarzać kapłanom wchodzącym do wspólnoty: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. To bardzo oczyszcza intencje: nie przyszedłem dla marmolady, ale ponieważ Pan Bóg jest trudniejszy od marmolady, to wyrażam się w marmoladzie. To jest konkret. Słoik stoi, a Pana Boga nie widać. Ta nieużyteczność to jest niezadowalanie się tym, co już mamy, ale pewna otwartość, bo może coś nowego się wydarzy… 
– Nasza bezużyteczność to jest bardzo dobre uczucie – wyjaśniał John Chapman, mistrz angielskich benedyktynów. – My nie możemy być użyteczni dla Boga! On może doskonale obejść się bez nas. Jeśli jednak nas wybiera, aby się nami posłużyć, to jest to wielki zaszczyt. Jakie ma znaczenie, czy przeżywam Mszę z radością, czy czuję się roztargniony lub znudzony? Jakie znaczenie mają moje uczucia? Przyszedłem tu dla Boga, nie dla siebie. Jakie ja mam znaczenie?

Tylko Bóg się liczy. Cały świat nic nie znaczy. Ważne jest tylko teraz. 
– Jesteśmy bezużyteczne – tak o nas mówią. Ale ja nie boję się tego słowa – opowiadała mi s. Józefa, dominikanka ze Świętej Anny. – Przed wstąpieniem do klasztoru byłyśmy często aktywistkami, byłyśmy „po coś”. Teraz oddajemy się do wyłącznej dyspozycji Pana Boga. Nie szukamy owoców modlitw, patrzymy tylko na Chrystusa. Od 5.15, gdy wstajemy, rozmawiamy z Nim przez cały dzień. Jesteśmy jak osiołek, na którym Pan Jezus jechał do Jerozolimy. Najważniejsze rzeczy dzieją się ponad naszymi głowami. Czasami czujemy na naszych plecach ciężar, ale wiemy też, Komu śpiewa się „Hosanna”.


Latarnia morska


W pierwszą niedzielę Adwentu rozpoczął się pierwszy w historii Rok Życia Konsekrowanego. Potrwa do 2 lutego 2016 roku. Z tej okazji matka Weronika Sowulewska, kamedułka, przewodnicząca Konferencji Przełożonych Żeńskich Klasztorów Kontemplacyjnych w Polsce, napisała list do ponad 1,3 tys. mniszek klauzurowych w całej Polsce. Przyrównuje w nim ich życie do latarni morskiej, stojącej nad głębinami morza i rzucającej snop światła dla tych, którzy żeglują. „Czym jest to światło, którym mają promieniować? Tym, co pozostanie na wieczność, a na wieczność pozostanie tylko miłość” – odpowiada. – „Chodzi o pozostawienie wszystkiego, aby pójść za Panem. Nie, nie chcę powiedzieć: radykalnie. Radykalizm ewangeliczny nie jest cechą tylko zakonników, oczekuje się go od wszystkich. Ale zakonnicy idą za Panem w sposób szczególny, w sposób profetyczny. Oczekuję od was takiego świadectwa. Zakonnicy powinni być mężczyznami i kobietami zdolnymi obudzić świat”. 
Jan Paweł II w adhortacji apostolskiej „Vita consecrata”, poświęconej życiu konsekrowanemu, pisał, że mnisi i mniszki „naśladują Chrystusa modlącego się na górze”.
W Polsce w zakonach klauzurowych jest 1349 zakonnic. 1220 sióstr z klasztorów kontemplacyjnych jest po profesji wieczystej (czyli złożyły już śluby wieczyste w zakonie), pozostałych 129 to profeski czasowe (juniorystki), nowicjuszki i postulantki. Średni wiek mniszek wynosi nieco ponad 52 lata. Mniszki te dobrowolnie wyrzekają się opuszczania klasztoru, ograniczają kontakty ze „światem” i często zdarza się, że umierają w klasztorze, do którego wstąpiły. 


Strata czasu?


„Bóg się rodzi, moc truchleje, oj, trzeba się wziąć za zmywanie naczyń” – napisał o. Michał Zioło. O to właśnie chodzi! O uważność. O skupienie się na detalach, by nie przegapić Jego przyjścia. „Skup się na małych rzeczach” – słyszałem wielokrotnie zza krat. Nie bądź niecierpliwy. Czekaj.
Ostatnie słowa, jakie zapisał tuż przed śmiercią Pierre-Marie Delfieux, brzmiały: „La vie monastique” – Życie monastyczne. „To kwintesencja jego poszukiwań, jego miłość” – słyszę w klasztorze Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich, modlących się tuż przy stadionie warszawskiej Legii. 
– Pierre-Marie zmywał naczynia po posiłkach braci. To była norma. A posiłki jadło często kilkanaście osób! – opowiada brat Ireneusz Maria. – Słynny założyciel, przełożony ogromnej międzynarodowej wspólnoty przy zlewie? Dla mnie, księdza z Polski, był to niezwykły szok i znak ogromnej pokory.
– Gdy miałem 20 lat, byłem w wojsku dwa lata na Madagaskarze. To był stracony czas. Potem przez dwa lata żyłem na Saharze, wśród kamieni i piachu. To był też stracony czas – opowiadał mi Delfieux. – Bardzo lubię tracić czas. Tracić czas dla Boga. Czy może być coś piękniejszego? Pojechałem na pustynię, bo chciałem sprawdzić, że gdy już niczego nie ma, Bóg jest. I był. Doświadczyłem tego na własnej skórze.


„Nie trać czasu – słyszę z każdej strony. – Każda sekunda musi być zagospodarowana”. – Jak tracić czas dla Boga? – pytałem klaryski od Wieczystej Adoracji w Kętach (od ponad 100 lat w klasztorze trwa nieustanna modlitwa przed Najświętszym Sakramentem). 
– Staliśmy się dziś kolekcjonerami wrażeń. Przychodzimy na adorację i narzekamy: nic się nie dzieje. Wieje nudą. Cisza. Można się dobrze przespać, ale nic więcej – opowiadały siostry Bonawentura i Rafaela. – Wielu ludzi paraliżuje ta rzeczywistość. Tymczasem Pan naprawdę przemawia w ciszy. To nie slogan. Przemawia swą obecnością. Czasem można niemal namacalnie wyczuć Jego obecność. Człowiek czuje się otulony ciepłem, pokojem. Adoracja odziera nas z powierzchowności, chaosu, pośpiechu. Można usiąść i popatrzyć w oczy Bogu. 


Szukaaam!


Mnisi i mniszki czekają na Tego, na którego niewielu czeka. Wiara jest rodzajem mistycznej gry w chowanego. Pragniemy pochwycić Boga na gorącym uczynku, złapać Go za nogi, ale On nie pozwala na to. Wymyka się, ukrywa. Woła: „Szukaj!”. Hebrajskie słowo „wieczność” pochodzi od czasownika „alam”, który oznacza „ukrywać”. Pokorny Bóg ukrywa się. Woła: „Szukajcie mnie, gdy pozwalam się znaleźć”. Mniszki i mnisi wchodzą w tę grę. Czekają, szukają, nasłuchują odgłosu Jego kroków. 
– Święty Paweł nie widział nic niewłaściwego w tym, by przypominać braciom, iż „czas jest krótki”, wzywać do „wytrwałości, bo Pan za chwilę przyjdzie” – opowiada Rafał Tichy, autor znakomitej książki „Ukryte oblicze”. – Eschatologiczne oczekiwanie stanowiło więc jeden z najważniejszych wymiarów duchowości pierwotnych wspólnot. Nie przez przypadek wśród nielicznych przetrwałych do naszych czasów świadectw modlitwy pierwszych chrześcijan zachowały się aramejskie słowa, wyśpiewywane podczas liturgii Eucharystii: „Maranatha”, co znaczy „Przyjdź, Panie”.

„Możemy więc śmiało przypuszczać – pisze znawca tej epoki Alain Decaux – że nawróceni nasłuchiwali najmniejszych odgłosów burzących nocny spokój i za każdym razem odczuwali rozczarowanie, że nie rozległy się trąby, które z pewnością miały towarzyszyć powrotowi Syna Bożego”.
To samo wyczekiwanie znajdowałem w Rybnie (służebnice Bożego Miłosierdzia), w Świętej Annie (dominikanki), w Przemyślu (benedyktynki), w Gnieźnie (karmelitanki). 
„Duszo najpiękniejsza pomiędzy wszystkim stworzeniami/ Pragniesz poznać miejsce, gdzie przebywa Twój Umiłowany” – powtarzają karmelitanki za Janem od Krzyża. – „Ty sama jesteś schronieniem, gdzie On przebywa”. Siostry zza krat przypominają: „Ty sama jesteś miejscem tajemnym, gdzie On się ukrywa”. Jest w tobie.


– Czym jest szczęście? To produkt uboczny służby – opowiadały mi benedyktynki w Przemyślu. Od 385 lat, dzień po dniu, w klasztorze nad Sanem nieustannie szturmują niebo. Ściągają błogosławieństwo. Od pobudki o 5.25 aż po kompletę. Zaledwie 14 km od ukraińskiej granicy usłyszałem dewizę św. Benedykta: „Aby we wszystkim Bóg był uwielbiony”. – W modlitwie, piciu herbaty, murowaniu, wyrywaniu w klasztornym ogródku zielonej cebulki – wyliczały mniszki. – Rozgraniczamy mocno te sfery. Modlitwa modlitwą, a zupa zupą. Tymczasem za murami klasztoru parzenie herbaty, mycie garów jest tak samo ważne jak adoracja! 
Gdy zapytałem o. Leona Knabita, naszego eksportowego benedyktyna, który człon hasła „ora et labora” jest najważniejszy, odparował ze śmiechem, stawiając kropkę nad „i”: – Nie sama modlitwa i nie sama praca. Najważniejsze jest „et”.


Zamordowany przez muzułmańskich terrorystów brat Łukasz, trapista z Tibhirine, notował przed śmiercią: „Gdy słyszę, jak mówisz, żebym wziął swój krzyż, uświadamiam sobie, że aby to zrobić, muszę porzucić wszystko, co mnie zajmuje, wypuścić wszystko inne z rąk. Podążać bez reszty przepełniony Twoją wolnością. (…) W drogę nie zabierać niczego”.
Czy można znaleźć lepsze podsumowanie życia za klauzurą?

TAGI: