Misja życia

Justyna Jarosińska; GN 44/2014 Lublin

publikacja 11.11.2014 06:00

Był na Madagaskarze, w Kongu i Rwandzie. Jego znajomi do dziś nie mogą uwierzyć, że można pracować nie dla pieniędzy.

 Dr Stefan Ciszewski pracował wśród trędowatych trzy miesiące Justyna Jarosińska /Foto Gość Dr Stefan Ciszewski pracował wśród trędowatych trzy miesiące

Doktor Stefan Ciszewski jest emerytowanym chirurgiem. Przez wiele lat był ordynatorem najpierw w lubelskim szpitalu na Staszica, a potem w szpitalu MSW. Gdy przeszedł na emeryturę, chciał nadal w jakiś sposób pomagać chorym. – Zawsze myślałem, że gdy skończę pracować zawodowo, będę sobie po prostu odpoczywał w moim domku pod Lublinem. Ale gdy patrzyłem, jak odchodził od nas Jan Paweł II, zrozumiałem, że ja jeszcze mogę coś z siebie innym dać, tak jak to do końca życia robił nasz papież – mówi dr Ciszewski. – Chciałem pomagać, choć nigdy nie myślałem o wyjeździe do Afryki – zaznacza. Opatrzność jednak pokierowała doktora właśnie w tamte strony – Naszymi drogami kieruje Pan Bóg – zauważa lekarz.

Po co ja tu przyjechałem

Okazja do realizacji pragnień nadarzyła się bardzo szybko – Słuchałem radia, a tam nadawali audycję o trędowatych i o tym, że na Madagaskarze potrzeba ludzi do pomocy tym chorym – relacjonuje. – Udało mi się zdobyć numer telefonu do sióstr św. Józefa z Cluny, które pracują m.in. na Madagaskarze, a jedyny dom w Polsce mają właśnie w Lublinie – wyjaśnia.

Jak się okazuje, nie tylko znajomi dr Ciszewskiego dziwili się jego pragnieniom wyjazdu do Afryki. Siostra z Madagaskaru również była przekonana, że to jakaś fanaberia. Ale dzięki lekarskiemu uporowi po kilku miesiącach wyjazd do wioski Marana na Madagaskarze był gotowy. – Oczywiście że się bałem i to nawet bardzo – opowiada. – Jak dotarłem do Marany, która była otoczona wysokim murem zwieńczonym kawałkami szkła, pomyślałem „Jezus Maria, po co ja tu przyjechałem”. Bałem się do tego stopnia, że choć siostry umieściły mnie w pachnącym czystością pokoju, ja nie chciałem wyłożyć swoich rzeczy z walizki do szafy, w obawie przed zarazkami – opowiada. Adaptacja trwała kilka dni. Być może pan doktor bałby się dłużej, ale po wiosce trędowatych i innych okolicznych wioskach, rozniosła się wieść, że przyjechał biały lekarz, należało więc podjąć pracę jak najszybciej.

Oni nie pójdą do buszu

Marana to miejsce dla trędowatych założone sto lat temu przez bł. Jana Beyzyma, polskiego jezuitę. – Do dziś stoją wszystkie budynki postawione przez tego niezwykłego człowieka – opowiada dr Ciszewski. Polak w szpitalu wybudowanym przez Jana Beyzyma codziennie przez trzy miesiące przyjmował minimum trzydziestu pacjentów dziennie. – Pierwsze dni były bardzo stresujące – wspomina. – Jestem chirurgiem, a tam musiałem być m.in. dermatologiem, ginekologiem, kardiologiem. Byłem również farmaceutą, bo samodzielnie tworzyłem leki z tego, co przychodziło do wioski w paczkach – mówi. 

Dr Stefan Ciszewski był pierwszym lekarzem w wiosce Marana. – Tam po prostu lekarzy nie ma – zaznacza. – Nie ma ich na Madagaskarze, a Kongo, które liczy ok. 60 mln mieszkańców, ma 2600 lekarzy. Oni nigdy w życiu nie pójdą pracować do buszu. Mimo że, jak wspomina, w buszu bywają luksusowe szpitale, to nikt z nich nie korzysta, bo po pierwsze buszmeni nie wiedzą, że coś takiego istnieje, a nawet gdyby wiedzieli, to chorzy nie mieliby się jak tam dostać.

Doktor Ciszewski podkreśla, że jego praca w Afryce była pewnego rodzaju modlitwą. – Ja tam nie pojechałem dla pieniędzy. Myślę, że oni widząc, że ktoś im coś daje i nie oczekuje niczego w zamian, dużo się nauczyli, a ja dostałem coś znacznie więcej. Nikt nigdy nie patrzył na mnie z taką wdzięcznością, z jaką patrzyli tamci ludzie – wspomina. – W Kongu pamiętam kobietę, która, jak tylko przyjechałem, czekała z mężem na mnie pod przychodnią. Chcieli, bym jej wyciął narośl, która utrudniała normalne funkcjonowanie. Zrobiłem to, a potem jej mąż codziennie rano stał pod bramą przychodni i dziękował mi. To była dla mnie największa zapłata – przekonuje.

Świat pieniądza

Gdy dr Ciszewski wrócił z Madagaskaru i wybierał się w podróż do Konga, marzył, by pojechał z nim ktoś jeszcze – Nauczony doświadczeniem wiedziałem, że trudno będzie leczyć tamtych ludzi bez pomocy anestezjologa. Apelowałem do kolegów, by ktoś zechciał poświęcić swój czas dla tamtych ludzi. Niestety bezskutecznie. A przecież trudno sobie wyobrazić przeprowadzenie cesarskiego cięcia bez znieczulenia. Doktor musiał sobie jednak radzić sam. Jak mówi, podczas trzymiesięcznego pobytu w Kongu przeprowadził 19 cesarskich cięć.

– Tam nikt nie chce jechać. Jedyną pomoc, na którą stać Zachód, jest wysyłanie do Afryki prezerwatyw – mówi z niesmakiem. – Ja sam kiedyś słuchałem z niedowierzaniem misjonarzy, którzy apelowali o pomoc dla Afryki i mówili, że wystarczy jedna złotówka, by ludzie tam mogli wyżyć i uczyć się. Teraz wiem, że to prawda – przyznaje.

Dziś dr Stefan Ciszewski sam zmaga się z chorobą. Zapewnia jednak, że gdy tylko zdrowie mu na to pozwoli, raz jeszcze pojedzie na Madagaskar – Tam są dobrzy ludzie. Do nich chce się wracać.

TAGI: