Żebym ja cierpiała…

Justyna Jarosińska


GN 44/2014 |

publikacja 30.10.2014 00:15

Gdy odejdę, prosić będę o miłosierdzie Boże dla tych, którzy tego miłosierdzia potrzebują – pisała w liście do franciszkanina, brata Feliksa Grabowca, wielka charyzmatyczka cierpienia z Lublina. 


O s. Róży jej znajomi mówią, że była Bożą hazardzistką 
 Justyna Jarosińska /Foto Gość O s. Róży jej znajomi mówią, że była Bożą hazardzistką 


Była małą dziewczynką, gdy została na świecie zupełnie sama. Osierocona przez rodziców Róża Wanda Niewęgłowska trafiła do Domu Dziecka w Lublinie. W 1948 r., w wieku 22 lat, zachorowała na chorobę Heinego-Medina. Po kilkuletnim leczeniu szpitalnym lekarze wydali wyrok, że kobieta nigdy już nie będzie mogła chodzić ani nawet usiąść. Nieuleczalnie chorą umieszczono w Domu Pomocy Społecznej w Lublinie, gdzie przebywała do końca życia (16 września 1989 roku). 


Przeszła cztery zawały serca. Trzy razy śmierć kliniczną. Miała też ciężką astmę oskrzelową, która powodowała obrzęki i duszności. Z wiekiem chorób przybywało. Dopóki mogła leżeć na wysoko ułożonych poduszkach, pracowała chałupniczo dla Spółdzielni Inwalidów, dla której robiła kapsle do butelek.

Jak opowiadają ci, którzy Wandę znali osobiście, była tak bardzo energiczną i aktywną osobą z niesamowitym zmysłem organizacyjnym, że gdyby nie choroba, mogłaby nawet kierować państwem. 
W 1962 r. za namową ks. Wacława Hryniewicza przyjęła biały szkaplerz tercjarzy dominikańskich i zakonne imię Róża, a od 1982 r. za zgodą przeora dominikanów w Lublinie nosiła habit.


Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.