Świętość bez sloganów

Andrzej Macura

Fajne to hasło dzisiejszego Dnia Papieskiego. Chciałbym tylko, by było czymś więcej.

Świętość bez sloganów

Mój stereotyp świętego? Zasadniczo to postać posągowa. Taka, która pobożność wyssała już z mlekiem matki, a prawość jej charakteru zauważono już w dzieciństwie  Potem w tej świętości tylko wzrastała. Najczęściej nierozumiana przez otoczenie, które widziało w niej dziwaka. To oczywiście rodziło pewne zgorzknienie. Lekarstwem na nie była ucieczka w modlitwę albo pracę dla dobra ludzi. I tak do chwalebnego końca.

Wiem że to nieprawdziwy obraz świętości. Walczę z nim w sobie od młodości. I wiem, że święci byli ludźmi z krwi i kości. Nieraz dobrze znającymi z własnego doświadczenia grzech. Ale moja pierwsza reakcja na słowo „święty” jest właśnie taka. Zwłaszcza kiedy o konkretnym świętym czy błogosławionym nic nie wiem. Ot, kolejny nudziarz królestwa Bożego. Kiedy więc słyszę, że mam być świętym pierwszą moją reakcją jest myśl, że to nie dla mnie. I podejrzewam, że nie jestem w tym względzie jakimś wyjątkiem.

Może problem w tym, że zdecydowana większość znanych świętych to papieże, biskupi, księża, zakonnicy/zakonnice (zwłaszcza Matki Założycielki) albo królowie i książęta? Świeckich, którzy zostali ogłoszeni świętymi, a nie byli męczennikami, prawie nie ma. Może, nie wiem.

Wiem za to, na czym polega świętość. Tak mi się przynajmniej wydaje. Rodzi się z życia blisko Boga. To ta bliskość sprawia, że życie człowieka staje się jakoś inne. Choć niekoniecznie musi to oznaczać dokonywanie wielkich życiowych zwrotów. Stopniowo też, na zasadzie „ z kim przestajesz, takim się stajesz” święty zaczyna promieniować Bogiem na swoje otoczenie. I tak rodzi się „opinia świętości”...

Zastanawiam się, ilu w swoim życiu znałem ludzi świętych. Przynajmniej na tym etapie życia, na których ich spotykałem. No ilu? Myślę, że całkiem sporo. Przecież nieraz widziałem ludzi po Bożemu przemienionych. Ludzi, którzy zaczynając budować swoje życie z Bogiem mniej czy bardziej odcięli się od małości i bylejakości swojego otoczenia (jego części oczywiście, nie wszystkich ludzi wokół nich). Choć wcale z niego nie odeszli. Pozostali w nim i promieniowali na nie Bogiem. Może nieraz w sposób mało zauważalny, ale jednak skuteczny...

Wspominam dziś szczególnie dwóch spośród nich. Mariana i Piotra. Jeden odszedł do Pana pięć lat temu, drugi ledwie przed dwoma dniami. Pamiętam dzień, w którym trochę nadkładając drogi, by dłużej być razem i jeszcze to i owo przegadać, w trójkę wędrowaliśmy przez góry na nasze oazowe rekolekcje. To wtedy, trochę na przekór czasom, utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że warto swoje życie oprzeć na Skale. Myślę, że im obu się udało. I że „ten sam, który rozpoczął w nich dobre dzieło, dopełni je w dniu Chrystusa Pana”. Bo przecież święty to nie ten, któremu udało się dokonać rzeczy wielkich, ale ten, kto żyje blisko Boga, prawda? To znacznie bardziej proste, niż może się wydawać...