Do ostatniego lekarstwa

Agnieszka Kocznur; GN 33/2014 Płock

publikacja 15.09.2014 06:00

Na „czerwonej wyspie”, która na miesiąc stała się jego domem, mieszkał i pracował jako lekarz. Nigdy nie zapomni prawie 20-godzinnej podróży taxi brusem, ale przede wszystkim biedy i cierpienia, jakie tam zobaczył.

 Ekipa Projektu M3 planuje kolejny projekt misyjny. Ich poczynania można śledzić na: www.facbook.com/projektm3 archiwum Adama Godlewskiego Ekipa Projektu M3 planuje kolejny projekt misyjny. Ich poczynania można śledzić na: www.facbook.com/projektm3

Dla piątki młodych ludzi Projekt M3 (Misje–Młodzi–Madagaskar), bo tak nazywa się inicjatywa, w której uczestniczył Adam Godlewski z Płocka, wzięła się z chęci niesienia pomocy najbardziej potrzebującym. Realizując charyzmat św. Wincentego à Paulo, wyjechali pracować w Fort Dauphin na południu Madagaskaru, na placówce ks. Kazimierza Bukowca, który się nimi opiekował.

Skrupulatne przygotowania do wyjazdu obejmowały nie tylko formację duchową, ale również naukę języków francuskiego i malgaskiego, zaawansowany kurs pierwszej pomocy oraz metodykę pracy z dziećmi. Zanim wyjechali, musieli najpierw znaleźć wsparcie dla swojego odważnego projektu. Aż wreszcie dobrze przygotowani: Olga Figie, Maria Tirak, Emilia Klimasara (studentki z Krakowa), Adam Godlewski i ks. Adam Sejbuk, wyruszyli na drugą półkulę pomagać w szpitalach, szkołach i leprozoriach.

Wow! To jest to!

Jeszcze w Polsce młodzi wolontariusze przeprowadzali zbiórki, nawiązywali współpracę z firmami, a także szkołami i organizacjami, które objęły patronat nad projektem. – Zbieraliśmy pieniądze, środki opatrunkowe, kredki, zabawki, ubrania, zeszyty i wszystko, czym ludzie chcieli się podzielić z Malgaszami. Pomoc napływała z różnych stron. Jesteśmy wdzięczni za wszelkie dary, za dobre słowa oraz modlitwy w intencji naszego projektu i tych, do których byliśmy posłani – mówi Adam. Wolontariusze poznali się w maju zeszłego roku. Wtedy zrodził się ich pomysł na pomoc misyjną. – Widocznie Pan Bóg chciał, żebyśmy połączyli nasze siły. Przygotowaliśmy się niemal cały rok. Projekt składał się z inicjatywy: medycznej, edukacyjnej i ewangelizacyjnej – wyjaśnia Adam, student ostatniego roku medycyny.

– Jak tylko wylądowaliśmy, zaczęła się przygoda. Podróżowaliśmy po wyspie taxi brusem, który przeznaczony był do przewozu około 12 osób, a nas było 20. Pamiętam, jak wciśnięci w siebie, jechaliśmy przez 19 godzin, w upale i trzęsącym się busie, bo stan tamtejszych dróg jest bardzo zły – opowiada Adam. Ale nie był tym zniechęcony. – Poczułem, że to marzenie się spełniło. Pomyślałem: „Wow! To jest to!”. Było tak, jak czytałem w gazetach, na zdjęciach i w filmach. To naprawdę tak wygląda – dodaje. Wspomina, że dzięki fantastycznej pracy polskich misjonarzy wszystko zastali już gotowe, więc od następnego dnia mogli działać. W miasteczku były dom seminaryjny, przychodnia prowadzona przez siostry szarytki, kaplica i szkoła. Ale przede wszystkim na tej odległej wyspie czekali na nich chorzy w przychodni, trędowaci w leprozorium i dzieci na ulicy.

Wszędzie szukali chorych

Młody wolontariusz wspomina, że biedy, jaką tam zastali, nie da się opisać. Ludzie żyją tam zgodnie z rytmem dnia i nocy, nie mają elektryczności, mieszkają w prymitywnych domkach. – Aż 90 proc. Malgaszy żyje poniżej skrajnego ubóstwa, a to oznacza, że na dzienne utrzymanie cała rodzina ma ok. 4–5 zł. A jakakolwiek pomoc medyczna jest płatna. Wielkim problemem jest także analfabetyzm, dotyka on ok. 70 proc. dzieci. Do tego mało jest szkół i nauczycieli – opowiada płocczanin. Każdy dzień rozpoczynał przed 6.00, po porannej modlitwie i śniadaniu ruszał do pracy. Okoliczni pacjenci już czekali przed wejściem. Najczęstszą chorobą była gruźlica, a także: krztusiec, choroby pasożytnicze, choroby tropikalne i grzybice. – Była to dla mnie wielka szkoła i odpowiedzialność, każdą swoją decyzję głęboko analizowałem, wziąłem ze sobą różne medyczne książki. Mój najmłodszy pacjent miał zaledwie 4 miesiące – tłumaczy. 

Praca w przychodni była dla niego ciężka, ale jednocześnie piękna. – To było wspaniałe uczucie widzieć naszych pacjentów w lepszym stanie i ich ogromną wdzięczność, choć zdarzały się przypadki, że byliśmy bezradni – dodaje. Jednocześnie zaznacza, że nie leczyli tylko pacjentów w przychodni, sami szukali ich we wioskach, chodzili też do ośrodka osób chorujących na trąd. – Teraz chcemy zakupić to, co najpilniejsze i przesłać siostrom szarytkom, żeby dalej mogły pomagać w przychodni. Będziemy wdzięczni za każdą pomoc, dzięki której będę mógł dosłać potrzebne środki medyczne. Wzięliśmy na wyspę dużo leków, środków opatrunkowych i maści przeciwgrzybicznych. To wszystko się przydało, bo zniknęło do ostatniej tubki – mówi Adam Godlewski, który już myśli o kolejnej misyjnej wyprawie.

TAGI: