Męskie granie

Marcin Jakimowicz

GN 27/2014 |

publikacja 03.07.2014 00:15

O Kościele żeńskokatolickim, facetach dyskretnie ziewających w czasie liturgii i zrośniętych kościach, „które się nie zrastają”, z  Andrzejem Lewkiem

Andrzej Lewek, Roman Koszowski /GN Andrzej Lewek,
praktykujący informatyk, mąż Basi i ojciec czwórki dzieci: Kasi, Jasia, Marysi i Barnaby (już u Ojca w niebie). Od 20 lat zaangażowany w Kościele w nurtach nowej ewangelizacji, od 6 lat koordynuje Międzynarodowy Ruch Mężczyzn św. Józefa w Krakowie i w Polsce, od 3 lat współtworzy Sekretariat ds. Nowej Ewangelizacji Archidiecezji Krakowskiej

Marcin Jakimowicz: Dlaczego faceci nie lubią chodzić do kościoła?

Andrzej Lewek: Przypominam sobie początek zimy w naszym domu. Robi się chłodno, więc podchodzę do termostatu. I od razu powstaje dylemat: jaką temperaturę ustawić? Mnie wystarcza 19 stopni, żona woli, gdy jest minimum 23. (śmiech) Ten niepozorny przykład pokazuje różnice we wrażliwości między mężczyzną a kobietą. Sposób wystroju, zaaranżowania przestrzeni, dekoracji w kościele wydaje się raczej dostosowany do wrażliwości kobiecej niż męskiej. Faceci mogą czuć się trochę nieswojo. Inna rzecz: do kościołów przychodzi więcej kobiet niż mężczyzn, ponieważ …

… jest mundial.

Mundial mundialem, ale gdy mistrzostwa się skończą, będzie podobnie. Ksiądz podchodzący do ambony, by powiedzieć homilię, patrzy na kościół i widzi w pierwszych ławkach kobiety. Naturalne jest więc to, że będzie mówić w taki sposób, by dotrzeć do tych, których widzi. A zatem i sposób wyrazu, i treść głoszenia są znów dostosowane do wrażliwości kobiecej.

Jezus przytula, otula, jest wrażliwy, troskliwy?

Przecież w taki właśnie sposób Go kojarzymy! Jako kogoś spokojnego, delikatnego, łagodnego. Nie widzimy w Nim zwycięzcy, silnego mężczyzny z mocą.

Faceci wracający z turnieju zawodowego boksu czy MMA czytają o tym, że „moc w słabości się doskonali”. To się nie wyklucza?

Nie. Chodzi o pytanie, gdzie tkwi źródło naszej siły. W mięśniach? W naszym wspaniałym intelekcie? „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” – przypomina Paweł.

Nie „z Tym”, ale „w Tym”!

Tak! Szukajmy więc Tego, który jest źródłem naszej siły. W innym wypadku nasza tężyzna fizyczna czy intelektualna błyskotliwość będą jedynie ułudą. Autorytet Jezusa jest zaczepiony w Ojcu, a autorytet mężczyzny zakotwiczony w Jezusie, który mówił wyraźnie: „Dana mi jest wszelka władza na niebie i na ziemi”! Władza, autorytet jest nam dany, delegowany. Jeśli będziemy chcieli go sami wydrzeć, odejdziemy z niczym.

Dotykają mnie biblijne statystyki w stylu: „Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn…”.

„… nie licząc kobiet i dzieci”. (śmiech)

Przecież to średnia statystyka meczu ligowego na Górnym Śląsku! Co takiego było w Jezusie, że faceci rzucali wszystko, by iść za Nim w nieznane?

Doświadczenie mocy. Doświadczenie Boga, który działa, może naprawdę nas poruszyć i pociągnąć. Nawet najwspanialsze głoszenie, jeśli jest pozbawione mocy, nie ma wpływu na nasze życie i nie potrafi przemienić serc. Dlatego tak wielką „siłę rażenia”, oddziaływania ma świadectwo. Objawia się w nim Boża moc. Każda teoria ma to do siebie, że można ją obalić. Jeżeli mówię, że coś przemieniło moje życie, można najwyżej powiedzieć, że jestem głupi, ale nie można zaprzeczyć, że tego nie było! Nie pociąga nas to, co nie ma wpływu na nasze życie. Nawet trudna prawda o nas samych jest w stanie nas przemienić.

Założyciel waszej wspólnoty Donald Turbitt powiedział mi wprost: „Większość facetów, których znam, nie chce chodzić do kościoła – potwornie się w nim nudzą i boją się, że stanowi to zagrożenie dla ich męskości”.

Gdy nie doświadczamy mocy Bożej, odchodzimy zawiedzeni. Powtarzanie utartych frazesów, morałów nikogo nie przemieni. Mamy stawać w obecności Boga, prosząc, by wchodził z mocą w przestrzenie, do których Go dotąd nie wpuszczaliśmy, w naszą codzienność…

Kobiety mogą przychodzić na wasze spotkania?

Nie. Nawet na pielgrzymce męskiej w Piekarach widziałem sporo kobiet. Śmiałem się, że gender wkrada się do naszej mentalności, skoro kobiety decydują się na przyjście na męskie spotkanie. Na naszych spotkaniach gromadzą się jedynie mężczyźni. Kiedyś mieliśmy nawet specjalną służbę, która stała przy wejściu…

Dlaczego tak bardzo tego pilnujecie?

Bo mamy doświadczenie, że mężczyzna nie pójdzie za kobietą. To rolą mężczyzny jest prowadzić, ochraniać, żywić. Gdy role się odwracają, a kobieta zaczyna prowadzić mężczyznę, ten w naturalny sposób będzie się przed tym bronił. Nawet obecność jednej kobiety zmienia charakter modlitewnego spotkania.

Żony nie podejrzewają was o jakieś tajemnicze, szowinistyczne obrzędy?

Zapraszamy kobiety na transmisje internetowe ze spotkań. Chcemy, by poczuły się pewnie, bezpiecznie, żeby zaufały, że nie robimy niczego zdrożnego. Ale zdecydowanie chcemy spotykać się w męskim gronie. (śmiech)

Czy relacje z rodzonym ojcem naprawdę są tak kluczowe i przekładają się na sferę duchową?

Tak. Są niezwykle ważne. Amerykańskie badania pokazują, że w przypadku gdy matka samotnie wychowuje dziecko, istnieje 30 proc. ryzyka, że będzie ono zachowywać się w jakiś patologiczny sposób. A zatem nawet najbardziej kochająca matka ma jedynie 70 proc. szans na to, że jej dziecko nie będzie miało problemów z prawem.

Gdy ojciec jest obecny, ale jest wzorcem negatywnym, niszczącym relacje, istnieje aż 65 proc. ryzyka na zachowanie patologiczne dziecka. Wniosek nasuwa się sam: jeśli ojciec jest zły, to lepiej, by nie było go w ogóle... Ale – uwaga! – gdy w rodzinie ojciec ma normalne, zdrowe relacje z dziećmi, to szansa na to, że dziecko nie wejdzie w konflikt z prawem, jest aż 95-procentowa!

Zapytałem Donalda Turbitta o źródło jego ewangelizacyjnego „szwungu”. „Gdybyś dowiedział się, że masz raka – odpowiedział – a później doświadczyłbyś uzdrowienia, nie powiedziałbyś o tym najbliższym, sąsiadom? Podekscytowany biegałbyś od drzwi do drzwi”.

Dokładnie wiem, o czym mówił… Pięć lat temu doznałem tu, w domu, wypadku. Rozbiłem głowę. Nie pytaj mnie, co się stało. Nie mam pojęcia. Nie mam prawa tego pamiętać z uwagi na uraz, jakiego doznałem. Trafiłem na oddział ratunkowy, potem do szpitala. Miałem pękniętą boczną ścianę oczodołu, łuskę kości skroniowej, pogruchotany nos i wielkiego krwiaka na mózgu. Po powrocie przez dwa miesiące dochodziłem do siebie. W sierpniu 2009 roku kontrolny tomograf wykazał, że krwiak się wchłonął, a w jego miejscu stwierdzono zanik kory mózgowej. Neurolog stwierdził, że to najlepszy stan, do którego może mnie doprowadzić medycyna, bo ani łuski kości skroniowej, ani ściany oczodołu nie zrastają się, a kora mózgowa się nie regeneruje.

„Przykro nam, nic nie możemy dla pana zrobić”?

Dokładnie tak… W szpitalu faszerowano mnie chemią, ale gdy w piątek wypisano mnie do domu, okazało się, że nie jestem w stanie funkcjonować bez środków przeciwbólowych. Potężny ból rozsadzał mi głowę. W sobotę neurolog przepisał mi środek z kodeiną, rodzaj narkotyku. W nocy z soboty na niedzielę obudziłem się z silnym przeświadczeniem, że powinienem poprosić o sakrament namaszczenia chorych. Budzisz się w środku nocy i pierwsza myśl: „Aaaa, przyśniło mi się”.

Katolicy nad Wisłą mają na to gotową dewizę: „Sen – mara, Bóg – wiara”. Tylko jakoś święty Józef się do tego nie dostosowywał…

Pakował manatki i ruszał w drogę. Właśnie o nim pomyślałem. Wstałem z łóżka i postanowiłem poszukać potwierdzenia. Rozpoczęła się niedziela, więc sięgnąłem po czytania z dnia. Przeczytałem, że Jezus wysyłał apostołów po dwóch, by namaszczali chorych. Tego samego dnia zapukałem do księdza w parafii. Poprosiłem o sakrament chorych. Troszkę się zdziwił, ale pomodlił się nade mną i namaścił mnie. W poniedziałek po raz ostatni wziąłem środki przeciwbólowe. Po pół roku w lutym 2010 roku złapałem katar. „Katar w pana stanie jest niezwykle niebezpieczny” – powiedział lekarz. Skierował mnie na tomograf, zerknął na wszystkie dotychczasowe badania. Wynik: „Zmian powypadkowych nie uwidoczniono”. Nie znaleziono żadnych pęknięć, zaniku kory. Bóg jest mocny. Przekracza z łatwością to, co dla lekarzy jest absolutną granicą. Po roku znów złapałem...

… „błogosławiony katar”?

Tak. (śmiech) Lekarz ponownie spojrzał na „historię choroby” i znów wysłał mnie na tomograf. Wynik z lutego 2011 roku jest niezwykle konkretny, precyzyjny. „Zmian się nie stwierdza…”

Nosisz te wyniki w Biblii?

Tak. Czasem się przydają. (śmiech) Z wynikami poszedłem do lekarza. Do tego, który stwierdził: „Sorry, już lepiej nie będzie”. Popatrzył na wyniki i rzucił: „Nie musimy się już więcej spotykać”. „Panie doktorze – nie dawałem za wygraną – mówił pan: to się nie zrasta, nie goi, nie regeneruje. Czy możliwe, by ktoś podmienił wyniki?”. „Nie”. „A może tomograf dwukrotnie się zepsuł?”. „Niemożliwe”. „Wie pan – powiedziałem – wiele osób się za mnie modliło. Jestem pewien, że Bóg zareagował i mnie uzdrowił”. „Proszę pana – zareagował – my tu mówimy o poważnych rzeczach”. (śmiech) Rozwaliło mnie to: możesz dotknąć cudu i mieć twarde serce.

Nie wstydziłeś się mówić wprost: „Bóg mnie uzdrowił”? Ludzie wychodzący na ewangelizację muszą się często bardzo przełamywać.

Nie. Ważne, by słuchać Ducha Świętego i nie działać na własną rękę. Kiedyś poszedłem do mojego szefa i zaproponowałem, by stworzyć w pracy „warsztaty dla ojców”. „To nie jest miejsce na tego typu akcje” – odparł. Pół roku później rozpisano konkurs na projekty z funduszu socjalnego. Warunek? Miały być zgodne z celami firmy. A ponieważ jednym z nich jest wspieranie rodziny, napisałem projekt warsztatów dla ojców. Pomysł wypalił. Dostaliśmy dofinansowanie na tego typu działalność. Kiedyś sądziłem, że gdy będę żył w łasce, w obecności Boga, ludzie, widząc mnie, będą w naturalny sposób pytać: „Skąd ty to masz?”. Tymczasem przychodziłem do pracy i… nikt o nic nie pytał. Zastanawiałem się, co robię nie tak. Czy moje życie jest zbyt mało wyraziste? Jest zbyt marnym znakiem? Pewnego dnia ruszyłem samochodem na targi pracy. W jedną stronę jechałem z dziewczyną, z powrotem wracałem z chłopakiem. Wyszliśmy „poza pracę”, poza miejsce, gdzie temat wiary, relacji z Bogiem jest pewnym tabu. Jakie pytania po drodze usłyszałem? Pytania o Boga! Zauważyłem, że zrodziły się już wcześniej, ale w miejscu pracy niezwykle trudno było je zadać. Staraliśmy się to zmienić. Od trzech lat na wakacjach w pracy tworzymy grupy i przeżywamy wspólnie warsztaty, a raz w tygodniu spotykamy się na modlitwie. Kilkunastu facetów odmawia Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Ludzie naprawdę chętnie przychodzą. Wystarczy stworzyć im przestrzeń…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.