Ruch w Ruchu

Mariusz Majewski

GN 27/2014 |

publikacja 03.07.2014 00:15

Coraz więcej członków oazy wyjeżdża na misje. – To słuchanie tego, co „Duch mówi do Kościoła” – twierdzą animatorzy ruchu.

Ruch w Ruchu Jakub Szymczuk /gn Basia Buszta wyjedzie na rok do Ekwadoru. Będzie tam pracować w Domu Dziecka „Valle Feliz”, prowadzonym przez misjonarki benedyktynki

Filipiny, Ekwador, Kenia. Ale także Belgia, Ukraina czy Słowacja. Do między innymi tych krajów jeżdżą członkowie Ruchu Światło–Życie, żeby ewangelizować. Czasami jest to forma wolontariatu i konkretne zadania, na przykład pomoc w domu dziecka. Ale czasami chodzi o poprowadzenie rekolekcji oazowych i pomoc pracującym tam księżom w ożywianiu ich wspólnot.

To, że Kościół przeżywa swoiste przebudzenie misyjne i katolicy dużo podróżują po świecie, dzieląc się swoją wiarą, widać po konkretnych grupach. Wspólnota założona przez sługę Bożego ks. Franciszka Blachnickiego jest jednym z przykładów tego zjawiska. W całej Polsce trwają wakacyjne rekolekcje oazowe. Ilu członków Ruchu Światło–Życie przebywa w tym czasie na wyjazdach ewangelizacyjnych poza granicami ojczyzny? Tego trudno dokładnie się doliczyć. – Nie o wszystkich inicjatywach podejmowanych przez członków naszego ruchu wiemy. Zresztą nie o każdej z nich musimy być powiadamiani. Młodzież, małżeństwa angażują się w zakonne projekty misyjne, wspierają znajomych misjonarzy itd. – tłumaczy Marcin Skłodowski, odpowiedzialny za Diakonię Misyjną Ruchu Światło–Życie. – Widzę rozwój misyjny oazy. To zaangażowanie się poszerza i jest owocem formacji. Nie nazwałbym może tego wielką rewolucją misyjną, ale odczytuję to jako działanie Ducha Świętego – mówi 36-latek z warszawskiego Targówka.

Operacja Ekwador

Można to zobaczyć przez pryzmat konkretnych diakonii misyjnych, które powstawały w Warszawie, Wrocławiu, Łodzi, Katowicach, Lublinie i Przemyślu.

Gdy odpowiedzialni za Ruch Światło–Życie w archidiecezji przemyskiej (księża i świeccy) spotykali się, żeby wspólnie modlić się i ustalać plan działania, zdawali sobie sprawę, że mają troszczyć się o swoje parafie, swoją diecezję, ale także o Kościół w całej Polsce i na całym świecie. Pierwsze trzy rzeczy można spokojnie zrozumieć, a nawet sobie wyobrazić. Ale jak troszczyć się o Kościół na całym świecie? Na wschodzie Polski nie byli odosobnieni w tych pytaniach. Nawet wówczas, gdy hasłem całego roku pracy w oazie były słowa: „Idźcie i głoście”, to w niektórych oazowych wspólnotach pod pozorem „konkretnego zaangażowania” można było słyszeć takie interpretacje, że „krańcami świata, na które wzywa nas Jezus, są nasze miejscowości i nasze rodziny”. Na początku w Przemyślu przyjęli więc metodę „na św. Tereskę od Dzieciątka Jezus”, która została patronką misji, nigdy nie wyjeżdżając na nie.

– Modliliśmy się za misje i misjonarzy, podejmowaliśmy akcje wsparcia dzieł ewangelizacyjnych. Prosiliśmy Jezusa, żeby wskazał nam pole działania – opowiada Basia Buszta, świeżo upieczona absolwentka pedagogiki na krakowskim Uniwersytecie Pedagogicznym. Po wakacjach, razem z Jolą Nowak, koleżanką ze wspólnoty i diakonii, wylatują na rok do Ekwadoru. Jadą do Santo Domingo de los Colorados. Będą tam pracować w Domu Dziecka „Valle Feliz”, prowadzonym przez misjonarki benedyktynki. Do wyjazdu przygotowywały się praktycznie od roku. W ich działania włączyła się diecezjalna Diakonia Misyjna i tak realizuje się „Operację Ekwador”.

Basia chodziła na lekcje hiszpańskiego, poprosiła także kolegę, żeby nauczył ją podstaw grania na gitarze. – Wiemy, na czym będzie polegała nasza praca, dlatego chcemy się jak najlepiej przygotować. Zbieramy różne gry i zabawy, uczymy się tych, których nie znałyśmy, żeby móc to później wykorzystać w pracy z dziećmi – tłumaczy. Przez rok będą ich miały pod opieką około 30 w wieku od 3 do 18 lat. Same dziewczynki i jeden niepełnosprawny chłopczyk. Na czym będą polegać ich obowiązki? – Dzieci wstają o 5.30 i wybierają się do szkoły. Będziemy im w tym pomagać. Do trzynastej mają lekcje. W tym czasie będziemy pracować z siostrami w domu. Później odrabianie lekcji razem z dziećmi, pomoc w angielskim, w pracy przy komputerze. Raz w tygodniu dzieci mają religię. Do naszych zadań należy też pomoc w katechezie. O osiemnastej jest kolacja. Potem wspólna rekreacja, gdzie szczególnie powinny się przydać zabawy nauczone na oazach. Tak będzie wyglądał nasz ekwadorski dzień – opowiada Basia Buszta.

Dopiero skończyła studia. Nie chciała najpierw spróbować jakoś się ustawić, znaleźć pracę i dopiero wówczas myśleć o wyjeździe? – Nie miałam i nie mam poczucia, że mogę stracić rok. Zamknęłam etap związany ze studiami, teraz zdobędę nowe doświadczenie – śmieje się. – Poszłam za pragnieniem, które miałam w sercu. Pojawiła się okazja, wiem, że to działanie Boże, i jadę. Chociaż przez ten prawie rok przygotowania, gdy podjęłam już decyzję, pojawiały się myśli: „po co tam pojedziesz”, „przecież nie dasz rady”. Ale skoro Pan Bóg mnie tam wzywa, to i na pewno daje łaski, żeby sprostać zadaniom, które stawia – stwierdza Basia.

Z Ewangelią wśród boa

Wyjazd obu dziewczyn postawił na misyjne nogi całą diakonię w ich archidiecezji. Chociaż trzeba podkreślić, że ich zaangażowanie nie byłoby możliwe, gdyby nie przykład i przetarcie szlaków „z góry”. A szlaki przecierać się zaczęły dwa lata temu. Najpierw w odwiedziny i ze wsparciem do misjonarzy, swoich kolegów z seminarium, poleciał bp Adam Szal, pomocniczy biskup z Przemyśla i oazowicz, delegat KEP ds. Ruchu Światło–Życie. Po powrocie opowiadał o tym, co widział, jak wygląda tamtejszy Kościół, jacy są ludzie i z czym muszą zmagać się pracujący tam księża. W swoich opowieściach mówił też, że księża potrzebowaliby jakiegoś zastępstwa, żeby podczas kolejnych wakacji móc przyjechać do Polski. Przekazywaną prośbę o zastępstwo podchwyciło dwóch księży: moderator diecezjalny ks. Daniel Trojnar i ks. Bartłomiej Zakrzewski. Szybko dostali zielone światło od abp. Michalika i podczas kolejnych wakacji spędzili miesiąc w lasach Amazonii, w parafii Los Encuentros i parafii El Panagui, miejscu znanym z tego, że upodobały je sobie węże boa. – Pojechaliśmy tam z pomocą misyjną, ale sami też wracaliśmy umocnieni wiarą żyjących tam ludzi. Doświadczyliśmy Kościoła prostego i spontanicznego, jak na Amerykę Łacińską przystało – wspomina ks. Trojnar. W czasie tego pobytu byli też w domu dziecka prowadzonym przez misjonarki benedyktynki. Po rozmowach z siostrami mieli zadanie: znaleźć dwie osoby, które będą chciały do nich przyjechać na wolontariat.

Pierwsza zgłosiła się właśnie Basia. „Ekwadorski konkret” to była dla niej odpowiedź na pragnienie serca, o którą prosiła. Gdy razem z Diakonią Misyjną jechali gdzieś samochodem, ks. Trojnar zapytał, kto chciałby pojechać razem z Basią. Po chwili ciszy zgłosiła się Jola, studentka Uniwersytetu Rzeszowskiego. Przed wakacjami nerwowo dopinała egzaminy na uczelni, tak by nic nie zostało na „kampanię wrześniową”, bo na wyjazd do Ekwadoru bierze urlop dziekański. – Najbardziej bałam się reakcji rodziców. Fakt, z jakim spokojem i zrozumieniem to odebrali, pokazał mi, że to dobra decyzja – mówi.

Jak to działa

Decyzja wyjazdu to jedno. Druga rzecz to koszty z tym związane. Kilka ładnych tysięcy złotych. Gdyby nie wspólnota, dziewczyny nie dałyby rady tego udźwignąć. Powstała strona internetowa z informacjami, dokąd dziewczyny jadą i po co. Dołączona została prośba o wsparcie. Środków potrzebnych na wyjazd szybko przybywało. Warto zaglądać na stronę „Operacji Ekwador”. Oprócz informacji z przygotowań po wakacjach można tam będzie znaleźć relacje Basi i Joli z wolontariatu w Domu Dziecka „Valle Feliz”.

Dwie studentki z przemyskiej diakonii jadą też do Belgii, żeby pomóc pracującym tam polskim księżom. Diakonia Misyjna archidiecezji przemyskiej to świeży przykład.

Ale podobne korzenie ma najstarsza taka diecezjalna grupa w oazie, czyli diakonia warszawska. Marcin Skłodowski: – Zaczęło się od apelu ks. bp. Janusza Kalety do Ruchu Światło–Życie. Zwracał się z prośbą o posłanie animatorów do Kazachstanu. List odczytano na dniach wspólnoty w całej Polsce, a dwie animatorki zgłosiły się właśnie z diecezji warszawsko-praskiej. Nikt z nas jeszcze wtedy nie myślał o zakładaniu diakonii misyjnej. Spotykaliśmy się co miesiąc, aby modlić się za Kasię i Natalię, czasami porozmawiać z nimi na Skypie. Wszystko szybko się potoczyło. W tamtym czasie naszym moderatorem był ks. Piotr Główka, bardzo otwarty i charyzmatyczny kapłan. Już po kilku tygodniach zaczęliśmy przygotowywać rekolekcje ewangelizacyjne na Ukrainie. Tak się zaczęło.

I tak trwa nadal, a konkretnym dziełem zaczętym przez tę diakonię jest na przykład „Adopcja na odległość”, realizowana w Kenii. W grudniu ubiegłego roku do Afryki poleciały dwie dziewczyny z Duszpasterstwa Akademickiego św. Anny, żeby pomóc w obsłudze tego programu. Teraz leci tam również małżeństwo Skibińskich z Wrocławia, bo „Adopcja na odległość” rozwinęła się m.in. w rekolekcje oazowe i trzeba pomóc je przeprowadzić.

Podobnie sytuacja wygląda w archidiecezji katowickiej. Diakonia Misyjna to uporządkowanie i rozwinięcie prowadzonych już wcześniej działań. – My dziś może nie wyruszamy daleko na misje, ale nasze środowisko od wielu lat posługuje, organizując rekolekcje na Słowacji, w Czechach, w Kazachstanie; jest także grupa ludzi, która wspiera misjonarzy pracujących w Zambii – wskazuje moderator diecezjalny ks. Ryszard Nowak. Inicjatorami diakonii było małżeństwo Sobczyków, które już kilka lat temu chętnie wyjeżdżało na Wschód głosić Ewangelię.

Jeśli w którejś diecezji są pragnienia misyjne, ale nie za bardzo wiadomo, jak się zabrać do tego w praktyce, żeby zorganizować konkretny wyjazd, Centralna Diakonia Misyjna służy wsparciem i pomocą. – Chętnie podpowiemy, jak się przygotować, na podstawie doświadczeń wskażemy, co w takiej sytuacji może robić wspólnota – mówi Marcin Skłodowski.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

TAGI: