Kampania mydlenia oczu

Andrzej Macura

Znoszę, kiedy Rosjanie mówią: „wycofujemy wojska”, a ich nie wycofują. Ale od polityków we własnym kraju oczekuję znacznie wyższych standardów.

Kampania mydlenia oczu

Epoka późnego Gierka. Albo tuż po niej. Kolega z klasy, który często chodził w czarnej, skórzanej kurtce z koniecznie postawionym kołnierzem  tym razem wyglądał jakoś inaczej. Co jest? Co tu nie pasuje? W końcu któryś z nas się zorientował. Kołnierz nie postawiony. „Andrzejku, chyba zapomniałeś dzisiaj podlać swój kołnierz – rzucił Lucek. Andrzej zamrugał nieprzytomnie oczami. „No bo jakoś ci oklapł. Chyba zwiądł” – dorzucił klasowy kpiarz. Śmiech. I irytacja tego, który w porę nie załapał o co chodzi.

Humor nieco absurdalny? Owszem. Ale przypominam: to był późny Gierek. Inaczej nie było można, bo byśmy oszaleli. Trzeba było przekonać samych siebie, że życie to jedna wielka zgrywa. No bo jak inaczej mogła przejść przez gardło śpiewanie zmienionej parę lat wcześniej drugiej zwrotki hymny harcerskiego i wychwalanie  „socjalistycznej, biało czerwonej”? Albo jak można było wierzyć w wieczną miłość Związku Radzieckiego?

Cyrk tamtych czasów, w których człowiek ciągle odkrywał co jest prawdą a co propagandą, coraz częściej przypomina mi się w wolnej Polsce. I chyba nie z powodu zbliżania się wieku, w którym młodość wspomina się z coraz większym rozrzewnieniem. Po prostu nasza rzeczywistość coraz częściej tamtą przypomina. Zwłaszcza w okresach wyborczych kampanii.

Przesadzam? Ale tylko trochę. Słucham co wygadują politycy i czuję, że bez wewnętrznej emigracji w krainę absurdalnego humoru się nie obejdzie. Sporo tego. Ostatnio na przykład kto jest, a kto nie jest dobrym chrześcijaninem? Kto traktuje wiarę instrumentalnie? Ta kłótnia przedstawicieli najbardziej znaczących partii wywołuje u mnie niezdrową wesołość. Sklerozy nie mam. Pamiętam zarówno trochę deklaracji jak i konkretnych działań. Zaznaczam, nie chodzi mi o relacje z Kościołem instytucjonalnym, ale o ich zgodność z chrześcijańską moralnością. Brak słów, szczęka opada.

Jeszcze zabawniej, gdy zna się kulisy niektórych spraw. Ot, Gość Niedzielny postanowił przepytać różnych kandydatów do europarlamentu, jak zagłosowaliby mając taką a taką alternatywę. Niektórzy kandydaci wiją się jak piskorze, żeby nie powiedzieć, co naprawdę myślą. No pewnie. Wyborca politykom jest potrzebny tylko w dniu wyborów. Potem od myślenia jest już tylko partia. Albo jej wódz. Inni z kolei mają pretensje, że te małe sondy nie przedstawiają w pełni ich stanowiska. A przecież poseł (europoseł też) głosując nie prezentuje stanowiska, tylko jest za konkretnym projektem albo przeciw. Czyste szaleństwo.

Wszystkiemu winni politycy? Przepraszam, ale my, zwykli obywatele, też. Dawniej łatwo wierzyliśmy wyborczym obietnicom. Ci, którzy nie obiecywali świetlanej przyszłości, przegrywali. Więc teraz obiecują wszyscy. A że to gruszki na wierzbie? Bez znaczenia. Jeszcze gorzej, że wielu z nas nie tyle popiera tych czy innych polityków znając konkretne ich plany, co po prostu w nich wierzy. Jak w jakichś kanonizowanych świętych. Fakty nie mają już znaczenia. Kto tej wiary nie podziela jest wrogiem Kościoła.

Wymieniać dalej? OK. Uwierzyliśmy też na przykład, że oddanie głosu na kandydata, który ma małe szanse, to głos zmarnowany. Jak to zmarnowany? Mając szansę na zdrowie wybieralibyśmy między dżumą albo cholerą żeby nie zmarnować głosu? Albo takie zrezygnowanie z udziału w wyborach. Bo nie chcę brać udziału w cyrku, bo to i tak niczego nie zmieni. No pewnie. I wtedy największy wpływ na rzeczywistość maja różni lobbyści.

Nic tylko zaśpiewać na całe gardło: „Jedzie pociąg jedzie, dym z komina bucha, a czemu tak bucha, bo jest elektryczny”.  I pójść do ogródka albo na cmentarz, żeby pogrzebać trochę w ziemi. I podlać nie kołnierz, ale kwiaty.  Skrawki normalności w oparach absurdów.