Święci są wśród nas

ks. Jacek M. Pędziwiatr

publikacja 28.04.2014 18:38

Byliśmy na kanonizacji. Była radość i straszny ścisk. Przeżyliśmy.

Święci są wśród nas Ks. Jacek M. Pędziwiatr /GN Pielgrzymi z Bielska-Białej podczas kanonizacji.

Wspólny wyjazd zainicjowali pracownicy Urzędu Miejskiego w Bielsku-Białej. Prosta formuła: ruszamy w piątek po pracy, nocny przejazd, ustawienie w kolejce na Plac św. Piotra, udział w uroczystości, w domu jesteśmy w poniedziałek po południu.

Srebrny autokar

Startuje sprzed bielskiego ratusza w piątek 25 kwietnia w Godzinie Miłosierdzia. Czterdziestu pielgrzymów z przewagą pań, niczym na statystycznym nabożeństwie. Po drodze mówimy Koronkę, Różaniec, czytamy życiorys Jana XXIII, bo znamy go znacznie słabiej, niż Jana Pawła II. Oglądamy film o Karolu Wojtyle, z gitarą w ręce przerabiamy pielgrzymkowy śpiewnik. Próbujemy spać. Autokar kolebie się na polskiej drodze, na czeskiej autostradzie z betonowych płyt podskakuje tak, że wibrato wyśpiewuje każdy, nawet jeśli nie ćwiczył go wcześniej. Pada, zacina deszczem coraz mocniej. Winnic na granicy Czech i Austrii prawie nie widać w strugach deszczu. Dopiero za Wiedniem ulewa ustaje, wychodzi słońce. Jakby aniołowie z chmurnego tortu ucięli spory trójkąt niebiańskiej słodyczy.

Przesypiamy Alpy. Ze dwa krótkie postoje, w półśnie rozprostowane kości. Nowy dzień wstaje już we Włoszech. Ołowiane niebo rodzi strach. Ktoś zaczyna mówić, że sprawdzał tygodniową pogodę dla Rzymu. Grad spojrzeń dopełnia grozę tego, co wieszczy. W samym Wiecznym Mieście pochmurno, ale nie pada. Może tak się utrzyma te półtora dnia.
Prawie godzinę szukamy parkingu dla autokaru w wyznaczonej strefie. Nikt się nie denerwuje. Większość z nas była tutaj już trzy lata temu na beatyfikacji i wszyscy, z kierowcami na czele, wiedzą, jak pojemne w języku włoskim jest pojęcie „organizacji”. W końcu udaje się znaleźć parking, na którym przycumowali już nasi z Mazowsza, Słowacy i Słoweńcy.
Pół kilometra dalej jest pętla autobusów linii „32”. Jak z centrum Bielska-Białej do sanktuarium w Hałcnowie. Okazuje się, że mimo wcześniejszych zapewnień jednak trzeba wykupić bilety. Szybkie obliczenia wskazują, że każdemu potrzebne będą cztery kartoniki po euro pięćdziesiąt. Na pamiątkę każdy ma wydrukowany portret Jana Pawła II albo Jana XXIII.

Jedziemy do centrum

Ulica prowadząca do Bramy Anielskiej i na Plac św. Piotra mocno zatłoczona. Rozpoznajemy się po ciemnozielonych chustkach, owiniętych wokół szyi. Panie cieszą się, że to najmodniejszy kolor. Plac przed Bazyliką zapełniony ludźmi. Większość to Polacy i Azjaci. Próbujemy wejść do środka i pomodlić się przy grobie Jana Pawła. Kwadrans szukamy końca kolejki. Jest w środku południowej części kolumnady okalające plac, na którym tymczasem kolejka kręci się niczym spirala. Czekanie nie ma sensu. Idziemy do pobliskiego kościoła Ducha Świętego. To także sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Mszę św. po polsku zaplanowano o 13.30. Blisko dwie godziny czekania. Dochodzi jeszcze grupa pielgrzymów z Radomia. Udaje nam się uprosić możliwość cichej i bez kazania Mszy św. o 12.00. Odprawiamy w tempie, w jakim skutery mkną po ulicach Rzymu. W sanktuarium posługują te same siostry, co w Łagiewnikach. Mówią, że kościół będzie otwarty całą noc, że będzie można poadorować Najświętszy Sakrament albo nawet zdrzemnąć się na karimacie. Szybka decyzja: wracamy do autokaru, jemy suchy obiad, chwilę sjesty umila słońce, które zwycięsko wyszło ze zmagań z chmurami i grzeje wręcz niemiłosiernie. O 16.00 wsiadamy w „32”, kwadrans później wchodzimy na Plac św. Piotr. Ludzi jest mniej, zdecydowanie mniej. I widać koniec kolejki do Bazyliki.

Przeczytaj także komentarz: Solidarność umarła?

Ustawiamy się

Jeszcze godzina z okładem do zamknięcia świątyni, o czym informują napisy na już działających telebimach. Kolejka posuwa się powoli i wytrwale. Po pół godzinie jesteśmy w środku. Ukłon szacunku dla Piety Michała Anioła, a potem długie chwile przy grobie Jana Pawła II. Ktoś dotyka posadzki, inny pociera obrazkiem o barierkę, o klęcznik. Takie proste, prawie nielogiczne gesty, które jednak mają swoją wagę. Po to się tutaj przyjeżdża. Jeszcze rzut oka na sarkofag Jana XXIII. W podeście ołtarzowym leży sobie w znaku woskowej figury naturalnych rozmiarów, obleczonej w pontyfikalne szaty. Przy Janie Pawle II porządku pilnują panowie w garniturach. Przy Janie XXIII - w sztruksach i jeansowych koszulach. Nic mądrego w tej sprawie nie przychodzi mi do głowy. Bazylika jest już częściowo niedostępna wiernym. Tylko z daleka widzimy tronującego św. Piotra i jego konfesję. Kręcimy pętlę i wychodzimy przed Bazylikę.

Pada deszcz. Wpadamy między filary kolumnady. A jeszcze przed chwilą tak ostro świeciło słońce. Teraz nie ma po nim śladu.
- A może będzie można tu zostać do jutra? - ktoś pyta naiwnie. Ale naiwność jest potwornie zaraźliwa, więc z nadzieją podchodzę do oficera jakiejś służby - nie wiem jakiej, bo w okolicy widać przynajmniej z dziesięć różnego koloru i kroju mundurów - i pytam o to, co mają zamiar zrobić z ludźmi okupującymi kolumnadę.
- Właśnie zaczynamy ich stąd wypraszać - mówi. - Za godzinę nikogo tu już nie może być.
Nic tu po nas. Idziemy po mokrej, śliskiej jak lód kostce brukowej kawałeczek dalej, do kościoła Świętego Ducha. Dopada nas stadko ciemnoskórych, sądząc po rysach twarzy - Hindusów. Oferują parasole i peleryny przeciwdeszczowe. Mam tylko polar, więc pytam o cenę gumowego poncho.
- Due euro - mówi do mnie garnitur białych zębów. W stercie różowych - jaki obciach - znajduję szczęśliwie zieloną i... mój sprzedawca znika, przepędzony przez jakiegoś tajniaka od przepędzania sprzedawców parasoli i peleryn w tym rejonie. Sprzedawcy odskakują kawałek. Doganiam tego mojego i daję mu piątaka. Ale on nie ma wydać, więc rozmieniam banknot, kupując małe espresso. Notabene kosztuje ono tutaj połowę tego, co kawa u podnóża Jasnej Góry w Częstochowie. Mój sprzedawca tymczasem wraca, więc rozliczamy się bez problemu. Tajniak też już się więcej nie pokaże. Kiedy podczas kolejnej Mszy przysiądziemy na schodach Świętego Ducha, handlarze będą się kręcić wśród wiernych już bez przeszkód, za to z niemałym powodzeniem oferując lekarstwo na deszcz.

Dochodzi 20.00

To czas na burzę. Nie deszcz i pioruny. To burza mózgów: zostajemy? idziemy w stronę Placu św. Piotra? może na początek Via della Conciliazione? W stronę Watykanu szły całe kolumny pielgrzymów. Pędzę na rekonesans. Od kolumnady idzie już tyraliera policji - w jeszcze innych, niż dotąd widziałem, mundurach i powoli, ale skutecznie, jak walec, wyciska pielgrzymów z wąskiej uliczki, jak pastę z tubki. Zaglądamy do pierwszej przecznicy, Via Pfeiffer - to samo. Ruszamy w dół, w stronę Tybru i Zamku Anioła, kolejna przecznica jest pusta, więc wpadamy na Via della Conciliazione. Czasem ktoś przemknie w dół, nas na razie nikt się nie czepia. Możemy tu zostać? Nie, to zbyt piękne. Najdziwniejsze jest to, że mijają nas dziesiątki umundurowanych i zakamizelkowanych odblaskowo przedstawicieli różnych służb. Albo udają, albo naprawdę nas nie widzą. Aż jakaś jejmość w mundurze, choć bez czapki, pokazuje stanowczo, że mamy iść do wylotu ulicy. Ociągając się, ruszamy. Przystajemy co chwilę, łudząc się, że tyle wystarczy. Aż znów ktoś przesuwa nas dalej. Koniec końców lądujemy za barierką ochronną, w rozśpiewanym i oflagowanym tłumie, kiedy jest już ciemno. Na szczęście przestało padać.

Trzy godziny koczowania

Najpierw dzielnie stoję. Potem wyciągam z plecaka skórzaną aktówkę z albą i siadam na niej. Następnie wyciągam nogi. Zdobywam terytorium dla siebie centymetr po centymetrze. Kryguję się przy tym strasznie, przepraszam wszystkich naokoło. Chyba niepotrzebnie, bo inni dawno już siedzą albo nawet polegują. Są śpiewy w różnych językach, nawet tańce, tam, gdzie jest miejsce, ale takie tylko podskoki i wymachiwania rękami, „pod”, a nie „z” gwiazdami. Chyba nawet się zdrzemnąłem, bo nagle uświadamiam sobie, że koło mnie przysiadło na składanych, rybackich taborecikach stadko owiniętych w ortaliony pań. O północy poruszenie. Otwierają Via della Concilliazione. Wchodzimy w rynnę ograniczoną fasadami ciągu monumentalnych kamienic, niczym Izraelici przez Morze Czerwone, tyle że mury są z kamieni, a nie z wód.

Wchodzimy, dobre sobie. Siła tłumu wciska mnie do środka. Nie mam żadnej kontroli nad własną mobilnością. Sąsiedzi naciskają ze wszystkich stron.
- Podobno połamane żebra bolą z każdym oddechem - wpada mi do głowy taka głupia myśl. Pierwszy raz, ale nie ostatni. Nasłuchując z niepokojem chrzęstu lichych kości, które osłaniają klatkę piersiową, wpadam na głupi, choć skuteczny pomysł: lekko odbijam się od podłoża i wędruję parę metrów, nie dotykając stopą ziemi. Czułbym się jak Ikar, gdyby nie rzeczywisty strach o zdrowie i życie, swoje i innych. Gdybyś ktoś w tym tłumie się przewrócił, byłoby po nim.
I tak koło północy zaczynamy wędrówkę w stronę Placu św. Piotra. To dystans około kilometra, może nawet trochę mniej. Zajmuje nam to dziewięć godzin.

Przeczytaj także komentarz: Solidarność umarła?

Jest ciasno

Bardzo ciasno. W lewej ręce trzymam plecak, w prawej dwie trzymetrowe tyczki, a na nich zwinięta rolada płóciennego baneru z herbem i nazwą Bielska-Białej. Poruszamy się trzy-cztery kroczki naprzód, potem stoimy dwadzieścia minut. Trudno oddychać. Nie jestem najniższy, więc mam dostęp do świeżych powiewów znad pobliskiego Tybru. Ale niżsi mają się gorzej. Co rusz kogoś wyprowadzają w stronę ciągnących się przez środek ulicy barierek, wytyczających drogę bezpieczeństwa. Rozmawiamy. Dookoła jest cały świat. O trzeciej nad ranem mówimy Koronkę. Ktoś namawia nas do śpiewu. Próbujemy. Nie da się. Nie ma miejsca, by... wziąć oddech. Wszyscy powyłączali fizjologię. Jak okiem sięgnąć nie widać przenośnej toalety. Są na Placu, w kolumnadzie. Pół kilometra od nas. Nieosiągalne jak gwiazdy, które znów powoli zaczynają zaciągać się niepokojącymi chmurami.

Strasznie mi żal rodziny z Wirginii. Ojciec, matka i dwoje dzieci. Są weseli, rezolutni, opowiadają mi o Wielkim Kanionie, deszczach, które w Ameryce, jak wszystko u nich, są ogromne. Koło czwartej dzieci - tak na oko w wieku gimnazjalnym - udaje im się nawet na tej ulicy położyć na plecakach i śpiworach, choć sąsiedzi wokół syczą. O szóstej z nóg zaczyna padać mama. Wyprowadzają ją medycy. Za nią podąża reszta rodziny. Obejrzą uroczystość na jakimś odległym telebimie, choć byli tak blisko.

Atmosfera gęstnieje

Robi się nerwowo. Jakiś starszy pan strofuje po angielsku innego starszego pana, że on „puszd” jego „łajf”. Pani uspokaja skaczące ku sobie koguty z siwymi skroniami. Budzi się dzień. Gasną latarnie. Z tła nieba odbija się złociście podświetlona kopuła Bazyliki św. Piotra. Przed nią faluje morze flag. Prawie wszystkie biało-czerwone. Chyba nie spodziewano się tylu Polaków.
- Przecież Jan XXIII i Włosi... - mówili wszyscy. Na ulicy stoją palety z setkami tysięcy egzemplarzy okolicznościowej gazety kanonizacyjnej. Po włosku. Nikt nie przewidział, że jakaś część pielgrzymów, no dobrze, powiedzmy wprost: większość - będzie mówić wyłącznie po polsku, reszta w połowie po angielsku i po włosku? Rozdali te gazety na siłę, czy ktoś chciał czy nie. Nie było z nimi co robić, za ciasno, żeby schować na pamiątkę. Zresztą, co komu po takiej pamiątce. Wkrótce zaczynamy brodzić w tych pomiętych gazetach, a zaraz po Mszy św. na placu i w okolicy będę leżeć papierowe, zadrukowane i rozdane z bezsensem trupy hektarów lasu przerobionych na papier.

Cała organizacja wygląda podobnie bezmyślnie i beztrosko. Porządkowi stają przy barierkach i smętnie powtarzają:
- Piano, largo! - czyli „cicho”, „powoli”. Inspirowany wiedzą muzyczną na poziomie przeciętnego połykacza krzyżówek czuję się jak w szkole dla kompozytorów, a nie na pielgrzymce. Nie ma nikogo, kto mówiłby po polsku. Niektórzy ze służb rozumieją po angielsku. Jest w tłumie trochę włoskiej młodzieży. Oni okazują się najlepszymi tłumaczami - w razie potrzeby. Szkoda, że nie zaangażowano ich jako wolontariuszy. Nikt nie wpadnie na pomysł, żeby trochę powstrzymać napierających. Tak, jak nikomu nie przyjdzie później do głowy, żeby zorganizować Komunię św. wewnątrz pola za barierkami, więc ludzie będą się do nich przepychać, znów depcząc jedni drugich. Ale do czasu Komunii tłum już nauczy się pewnej współpracy i solidarności, będzie umiał wybaczyć nadepnięcia i przewrócenia plecaków. Ale na to trzeba jeszcze trochę poczekać.

- Czemu pani zabiera te wszystkie obrazki dla siebie? - pytam trochę rozżalony moją sąsiadkę. Zza barierek tuż przed rozpoczęciem uroczystości podają książeczki z liturgią Mszy św., obrazki, jakieś tam jeszcze ulotki. Podają garściami, żeby biorący wziął egzemplarz dla siebie, a resztę puścił dalej. Wszyscy to załapali, tylko ta moja sąsiadka, bidula, co dostanie, wszystko pakuje do jakiejś takiej torby.
- A co to pana obchodzi? Trzeba być obiektywnym! Przecież wszyscy tak robią. Nas tu jest więcej. Trzeba być obiektywnym! Dlaczego pan nie jest obiektywny?
Przepraszam panią, że ośmieliłem się zwrócić uwagę. Obiecuję, że wynagrodzę moją nieobiektywość - cokolwiek miałaby ona znaczyć - zdrowaśką w jej intencji, bo jestem księdzem, co zresztą można rozpoznać po koloratce, wystarczy tylko spojrzeć. Pani nie odzywa się. Ja mam wyrzuty sumienia, że dałem się ponieść genom pedagogicznym. Aż zły jestem na siebie. Ale kiedy kolejna porcja jakichś tam ulotek pojawia się zza barierek, pani grzecznie zostawia jedną sobie, a resztę podaje dalej. Za chwilę nastawię jej radyjko w telefonie komórkowym, żeby mogła posłuchać polskiego tłumaczenia uroczystości, a przy znaku pokoju uściśniemy się serdecznie.

Przeczytaj także komentarz: Solidarność umarła?

Zaczyna się Msza św.

Litania do Wszystkich Świętych otwiera niebo. Dosłownie. Znów zaczyna kropić. Ale niegroźnie. Taki aperges zaledwie i nikt nawet parasola nie wyciąga. Potem wzruszająca Msza kanonizacyjna: dwóch papieży przy ołtarzu, dwóch papieży na ołtarzu. Taka historia się pewnie nie powtórzy. Na początku prośba jeszcze, by opuścić flagi i transparenty. Słuchają wszyscy - z wyjątkiem kilku chorążych polskich flag. A co, nas to nie dotyczy. Pan Bóg wie wszystko, a my wiemy wszystko lepiej! Dopiero stanowcze prośby stojących nieco z tyłu, z wyraźnym wykrzyknikiem na końcu, powodują chwilowe opuszczenie bandery.

Piękne śpiewy i dobre kazanie. Słyszałem kiedyś definicję dobrego kazania. Dobre kazanie ma mieć dobry początek i dobry koniec, a jedno musi być jak najbliżej drugiego. Tak mówi papież Franciszek. Po Mszy św. szybko wymieni uściski dłoni z VIP-ami, a potem przejedzie papamobile wzdłuż alejek placu i samej Via della Conciliazione. Nawet stojący najdalej nie będą narzekać, że byli w Rzymie, a nie zobaczyli papieża.

Stoimy na Mszy św. w progu Placu św. Piotra. Miejsce idealne. Ołtarz mamy dokładnie na wprost, na tej samej, co my, wysokości. I telebim po prawej stronie Placu. W percepcji przeszkadza jedynie senność i ból nóg. Przechodziłem Ekstremalne Drogi Krzyżowej, moim hobby są biegi i ultrabiegi górskie, plażowe oraz inne tego rodzaju wygłupy. Nigdy w życiu mnie tak nogi nie bolały, jak po przejściu tego kilometra w ścisku, w ciągu dziewięciu godzin.

Rozproszyliśmy się po drodze

W siedmioro dotarliśmy najbliżej Placu, trzymając się za ręce. Reszta była tuż za nami na Via della Concilliazione. Trzeba było jeszcze przebić się przez sąsiednie uliczki, wsiąść w nasze „32” i dotrzeć do autokaru. Krótka toaleta, lekki obiad z folii aluminiowej i w drogę. Trudno wyjeżdżało się z Rzymu na znów spływający rzęsistym deszczem koniec niedzieli. Przeoczyłem wyjazd. Umyłem się takim specjalnym żelem dla turystów i sportowców, zjadłem kanapkę, dwa jabłka i batonik z czekoladą. Usiadłem, by porozmawiać z kierowcami. Na chwilkę zamknąłem oczy. Ocknąłem się, kiedy pani Basia, jedna z organizatorek zaprawionej nutką szaleństwa wyprawy, oznajmiła podając mi mikrofon:
- A resztę, to już ksiądz państwu przekaże...
Powiedziałem coś o wdzięczności, o Aniele Stróżu na drogę powrotną i o Różańcu, który będzie później, jak trochę odpoczniemy. To później przyszło w Czechach, po kawie w barze jakiejś stacji benzynowej. I najdziwniejszy to był Różaniec, jaki przyszło mi prowadzić, bo jako rozważania kolejnych tajemnic potraktowaliśmy świadectwo osobistych przeżyć, którymi dzielili się pielgrzymi: Ula, która choruje na nogi - szła tuż obok przez całą Via della Conciliazione, Brygida modląca się za pacjentów szpitala onkologicznego, która mówi swoim podopiecznym, że wszystko będzie dobrze, choć ma świadomość, że mówi o tamtym, a nie tym świecie, i jeszcze jedna Ula: mąż obiecał jej po beatyfikacji, na którą nie pojechali, że na kanonizacji już na pewno będą.
- Jestem wdową, mąż umarł - mówi - ale czułam jego obecność, że jest ze mną, że patrzy na to wszystko z nieba.
- Zupełnie jak Jan Paweł II i Jan XXIII - pomyślałem sobie. - Święci są wśród nas.

Przeczytaj także komentarz: Solidarność umarła?