Zmartwychwstaje cztery razy

GN 16/2014 Łowicz

publikacja 25.04.2014 06:00

O pobożnym kocie, liturgii przy dużym stole, rozmowach przy zmarłych i gotowości na śmierć z ks. Adamem Kwaśniakiem, diecezjalnym misjonarzem i proboszczem parafii Niepokalanego Poczęcia NMP w Patagonii Argentyńskiej, rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

  Ks. Adam Kwaśniak w tym roku w czasie Wielkiego Postu przebywał na urlopie w Polsce Agnieszka Napiórkowska /GN Ks. Adam Kwaśniak w tym roku w czasie Wielkiego Postu przebywał na urlopie w Polsce

Agnieszka Napiórkowska: Śmierć mamy i inne okoliczności sprawiły, że na kilka tygodni przyjechał Ksiądz do Polski. Proszę opowiedzieć, jak wygląda Wielki Post w Patagonii?

Ks. Adam Kwaśniak: To jest inny świat. U nas Wielki Post jest zupełnie inaczej przeżywany. Te 40 dni, oprócz Środy Popielcowej i Wielkiego Tygodnia, niczym się nie różni od okresu zwykłego. W związku z tym wyjazd na urlop do Polski w tym czasie nie był problemem. Podczas mojej nieobecności do parafii w niedzielę dojeżdża ksiądz i jest tam odprawiana Msza św. Innych zajęć nie ma.

Czy to znaczy, że w Argentynie nikt nie słyszał o nabożeństwach wielkopostnych, poście i rekolekcjach?

Droga Krzyżowa jest odprawiana tylko raz w roku, w Wielki Piątek. W miejskich parafiach czasami w Wielkim Tygodniu jest to nabożeństwo odprawiane na ulicach. Tak jest na przykład w samej stolicy diecezji. Na prowincji, w takiej parafii jak moja, w której jestem pierwszym księdzem, nie ma takiej tradycji. Moi parafianie na razie oswajają się z tym, jak na co dzień wygląda ksiądz. Tam wszystko zaczyna się od zera. Żeby wprowadzić jakąś nową tradycję, potrzeba wielu lat.

Czy mógłby Ksiądz powiedzieć, w jaki sposób rozszerza się zasięg Kościoła w Patagonii?

Metoda wchodzenia Kościoła była tam taka: najpierw utworzono jedną diecezję, która obejmowała całą Patagonię, potem, w miarę pojawiania się księży, tworzone były nowe diecezje i parafie. Pierwszymi duszpasterzami byli salezjanie. Prałatura, pod którą podlegam, powstała 5 lat temu i została wydzielona z większej diecezji. Wydzielono ją, bo tamta liczyła 900 km kw., w związku z czym w niektórych miejscach księża pojawiali się raz, dwa razy w roku. Tamtejsze odległości na nasze warunki są niewyobrażalnie duże. Ja do stolicy diecezji mam 150 km, do stolicy prowincji – 900 km, a do stolicy kraju – 2000 km. I wcale nie jestem w najdalszym miejscu. Takimi kategoriami trzeba tam myśleć. W każdą niedzielę robię 400 km, żeby objechać swoje kaplice. Do najbliższej parafii mam 70 km. Na terenie takim, jak nasza Polska, jest 13 księży i 8 parafii. Spotykamy się raz w miesiącu. Każdy z nas ma klucz do kurii, w której ma mieszkanie. Ci, co mieszkają dalej, tak jak ja, w kurii mają stałe pokoje.

Może zabrzmi to dziwnie, ale proszę powiedzieć, po co na misjach jeździ się do kurii? Co możecie tam załatwić?

Po co? Między innymi, by... coś zjeść. Oni są bogatsi ode mnie i zawsze mają coś w lodówce. A ja nie mam nic. Żyję na ryżu i makaronie z Caritas. Jadąc tam, jem tak jak Murzyni, do oporu, bo nie wiem, kiedy będzie następny raz. U siebie mięso jem tylko w niedzielę. W naszej prałaturze jest dwóch diecezjalnych księży z Polski. Jesteśmy najnowszym nabytkiem. Wszyscy pozostali są kapelanami w wojsku albo w żandarmerii, policji, dlatego mają zupełnie inną pensję. My mamy 50 dolarów na miesiąc. Na tacę w niedzielę zbieram przeciętnie około 3 dolarów. I za to muszę przeżyć. Można więc powiedzieć, że Wielki Post mam przez cały rok. Od czasu, kiedy tam jestem, schudłem 20 kg. Jak ktoś ma problemy z odchudzaniem, to zapraszam do siebie. Wielu moich parafian ma podobne problemy. Z tego też powodu próba wprowadzania postów nie ma u nas sensu.

Proszę opowiedzieć o początkach parafii, duszpasterstwa i warunkach, w jakich Ksiądz mieszka. By trwać na takim miejscu, trzeba mieć końskie zdrowie, nieugiętą wiarę i dużo cierpliwości.

Kiedy pierwszy raz przyjechałem do miejsca, które dziś jest moją parafią, biskup stwierdził, że nie ma tam warunków do życia. Był tylko kościół. Za ołtarzem było małe pomieszczenie, jakaś maleńka kuchnia, do której, jak się wejdzie przodem, to trzeba wyjść tyłem. Nie było podłogi, tylko uklepana ziemia. Mimo iż biskup twierdził, że nie da się tam żyć, mnie to nie przeszkadzało. Dodatkowym atutem były niesamowite widoki z niezwykłymi górami. Dlatego zdecydowałem się tam zostać. Na samo ustanowienie parafii przyjechaliśmy i wyjechaliśmy, bo nie było gdzie przenocować. Na początku mieszkałem w garażu. Za łazienkę służyły mi butelka z wodą i kubek. W tym czasie musiałem się nauczyć, jak wylewać posadzkę itp. Potem, kiedy się wprowadziłem na strych, gdzie mieszkam do dziś, ogłosiłem tydzień otwartych drzwi. Poprosiłem ludzi, by zabrali niepotrzebne rzeczy. Zostało mi łóżko i lodówka. Pierwszej zimy w pokoju miałem 4 stopnie. Spałem w śpiworze. Dziś mam nawet ogrzewanie. Mimo „wygód”, jakie już mam, rzeczywiście dobre zdrowie w takim miejscu jest sporym atutem. Mocna wiara również. O cierpliwości już nie wspomnę. W mojej parafii w zupełnie innych warunkach i w inny sposób prowadzone jest duszpasterstwo. Budynek kościoła jest wielozadaniowy. Mam tam wstawiony duży stół, przy którym jadam z parafianami posiłki. Kiedy jestem sam, jem na stojąco w kuchni. Dożywianie dzieci również odbywa się przy tym stole. Stoi on między pierwszą ławką a ołtarzem. Jak trzeba robić jakieś warsztaty, wszystko odbywa się też przy tym stole. W kościele jest też przeprowadzana wyprzedaż odzieży. Wtedy kościół wygląda jak duży ciucholand. Inną działalnością jest działalność socjalna, a inną liturgiczna. Na katechezę przychodzi grupka dzieci. Na Mszę św. już mniej. Przez około półtora roku siedziałem właściwie sam. Kilka osób przychodziło w niedzielę. Oni są przyzwyczajeni do tego, że ksiądz przyjeżdża raz w tygodniu, odprawia i odjeżdża. Kiedy się wprowadziłem, bacznie mnie obserwowali. Trwało to wiele miesięcy. Indianie są ludźmi, którzy bardzo wolno przekonują się do obcych. Na początku patrzyli na mnie jak na ufoludka. Na Mszy św. miałem tylko kota. On był zawsze niezawodnym parafianinem. A ponieważ rozumie tylko po polsku, dzięki niemu nie zapomniałem języka. Teraz staram się przyciągać ludzi do kościoła już tak bardziej liturgicznie. Ale to idzie bardzo powoli. W niedzielę na wszystkich Mszach św. jest około 30 osób. Dzieje się tak też i dlatego, że są to tereny dopiero co skolonizowane. Święta chrześcijańskie nie istnieją nawet w mentalności. W kalendarzu cywilnym Boże Narodzenie to tylko jeden dzień. Wielkanoc to weekendowy czas, który wykorzystywany jest na wyjazdy. W Patagonii Zmartwychwstanie Pańskie przypada na koniec lata. Dlatego ten czas to ostatni moment, by wyjechać na odpoczynek. Potem robi się zimno. Największa frekwencja jest w Wielki Piątek.

 

A jak wygląda w parafii liturgia Wielkiego Tygodnia?

– W miejskich parafiach w piątek jest Droga Krzyżowa i później liturgia Wielkiego Piątku. Ja sobie na to nie mogę pozwolić, bo nikt mi dwa razy do kościoła nie przyjdzie, dlatego łączę te elementy. W Wielki Czwartek sprawuję normalną Mszę. Jedyną różnicą jest to, że nie odprawiam jej przy ołtarzu, ale przy dużym stole, przy którym wszyscy siedzą. O Grobie Pańskim i Ciemnicy nikt tu nie słyszał. Wielka Sobota to wyścig. Zaczynam pierwszą liturgię o godz. 14, przed którą razem z księdzem sąsiadem jem obiad. Potem mam Msze o godz. 16, 18 i 21. Między nimi muszę pokonać 400 km. Jest to niesamowity wysiłek. W każdym miejscu liturgia ma wszystkie elementy Wielkiej Soboty. Mimo zmęczenia mam też wielką radość, bo Pan Jezus dla mnie zmartwychwstaje cztery albo pięć razy. Za to w Wielkanoc jest tylko jedna Msza św., w której uczestniczy jedynie kilka osób. Poniedziałek Wielkanocny jest zwykłym dniem. Nikt nie oblewa się wodą, bo ta jest tam zbyt cenna.

Po jakie inne sposoby duszpasterskie Ksiądz sięga, by głosić Chrystusa i Jego Dobrą Nowinę?

Aby docierać do ludzi, postanowiłem ich odwiedzać. Zacząłem do nich jeździć autem, które gubiło części, albo konno. W drogę wybierałem się z kilkoma osobami. Jadąc, zabieraliśmy mały bagaż i strzelbę. By coś zjeść, musieliśmy sobie coś upolować. Najczęściej był to królik albo struś. Ten drugi jest smaczniejszy. Pracując tu, nauczyłem się go nawet patroszyć.

Śmierć i zmartwychwstanie Pana Jezusa to czas, w którym w Polsce i wielu innych krajach mocniej zastanawiamy się nad życiem wiecznym. Jak na śmierć patrzą Księdza wierni?

Oni bardzo boją się zmarłych, dlatego cmentarze znajdują się daleko od wiosek. Sam pogrzeb wygląda mniej więcej tak: przynoszą nieboszczyka do sali pogrzebowej i siedzą z nim przez całą noc. W tym czasie nie modlą się, tylko siedzą, piją i rozmawiają. Następnego dnia zanoszą zmarłego na cmentarz. Kiedy tu przyjechałem, zacząłem chodzić na te pogrzeby i im się to spodobało, więc teraz mnie zapraszają. I nie ma znaczenia, czy zmarły był katolikiem, ewangelikiem czy członkiem sekty. Tu istnieje ekumenizm praktyczny. Ja nie wybrzydzam. Każdy człowiek jest na wagę złota. Praca w takich warunkach, wyjazdy na pustynię i chodzenie po górach dla utrzymania kondycji sprawiają, że zupełnie inaczej patrzę na swoją śmierć. Mam chyba zdecydowanie większą świadomość tego, że ona może nastąpić zupełnie nieoczekiwanie. Mogę zachorować, zostać napadnięty, odpaść od skały czy umrzeć na pustyni. Taka wiedza sprawia, że staram się być zawsze gotowy do spotkania z moim Panem.

Praca w takim miejscu wiąże się z samotnością. Jak sobie Ksiądz z nią radzi i co na misjach jest najtrudniejsze?

Nigdy nie byłem osobą, która do życia i funkcjonowania potrzebowała rzeszy ludzi. Księdzem w Polsce byłem tylko 5 lat na 19 kapłaństwa. W środowisku obcym poruszałem się od dawna. Przed wyjazdem na misje 4 lata byłem w zakonie klauzurowym u trapistów. Nie jestem duszą towarzystwa. Lubię samotność. Wiernym kompanem jest wspomniany kot, do którego czasem można się odezwać. Świadomość, że przez cały czas jest ze mną Chrystus, wystarcza. Jego krzyż mam przy swoim łóżku. Tu świadomość śmierci jest zupełnie inna. Trudno jest przyzwyczaić się do ciągłego wiatru powyżej 70 km na godzinę, odległości, koszmarnej korupcji. Czasem brakuje też różnorodności w jedzeniu. Przy wielkanocnym stole nie będzie białego barszczu z kiełbasą, mazurków ani jaj faszerowanych. Z kilkoma przyjaciółmi zjem świąteczne asado (to baran przekrojony wzdłuż i ustawiony na pionowym ruszcie przy ognisku).