Kiedy Wielkanoc boli?

ks. Włodzimierz Piętka; GN 16/2014 Płock

publikacja 24.04.2014 06:00

Co gra w duszy polskiego emigranta, gdy zasiada do wielkanocnego śniadania z dala od kraju i rodziny?

 Barbara Wiktorska od 2008 do 2011 roku mieszkała w Londynie. Trzy lata temu wróciła do rodzinnego Gostynina ks. Włodzimierz Piętka /gn Barbara Wiktorska od 2008 do 2011 roku mieszkała w Londynie. Trzy lata temu wróciła do rodzinnego Gostynina

Serce się ściska, gdy przychodzą święta, bo moja rodzina jest daleko. Cała pociecha w mojej „drugiej rodzinie”, czyli gronie przyjaciół – opowiada Agnieszka Sieczkowska, pochodząca z Ciechanowa, od ośmiu lat mieszkająca w Londynie. Pamięta dobrze dzień, gdy z dwójką, wtedy małych dzieci, zdecydowała o wyjeździe na Wyspy. Chciała dołączyć do męża, który sześć lat wcześniej wyjechał do pracy do Anglii. – Już nie można było dłużej żyć na odległość – przyznaje pani Agnieszka.

Trafić na dobrą osobę

W Wielkiej Brytanii pod względem socjalnym rodzinie Sieczkowskich żyje się łatwiej. – Oboje z mężem pracujemy, nie martwimy się o podstawowe rzeczy potrzebne do funkcjonowania domu. Ale nie ma tu naszej rodziny. Na szczęście jest grupa przyjaciół z Koła Przyjaciół Harcerstwa. Jest nas około 30 osób. Regularnie się spotykamy, organizujemy akcje charytatywne, przygotowujemy comiesięczną Mszę w polskiej parafii, za kilka dni jedziemy na kanonizację Jana Pawła II do Rzymu. To wszystko dlatego, że nasz syn Krzyś jest harcerzem – opowiada Agnieszka Sieczkowska. Ale gdy przychodzą święta, nie jest łatwo, bo odczuwa się brak rodziny.

– Należymy do polskiej parafii w Londynie, którą prowadzą ojcowie jezuici. Wszystkie nabożeństwa są odprawiane po polsku, a liturgia Wielkiego Tygodnia wygląda jak w Polsce, łącznie ze święconką i procesją rezurekcyjną. Tradycja święconki jest tak silna, że nawet moja pani dyrektor w angielskiej szkole katolickiej, w której pracuję, a której dziadkowie byli Polakami, zaprasza angielskiego księdza, aby poświęcił koszyczki w Wielką Sobotę – opowiada pani Agnieszka. Zwraca uwagę, że w chodzeniu do kościoła i zachowywaniu żywych polskich tradycji wynikających z wiary, bardzo pomaga środowisko, w którym się mieszka i pracuje. – Jeśli ktoś przyjedzie tu sam i nie oprze się na dobrych ludziach, to bardzo łatwo i szybko się pogubi. Moje początki na Wyspach to był „płacz i zgrzytanie zębów”, ale znalazła się koleżanka, która chciała mi pomóc i znalazła czas. Trafiłam na dobrą osobę i to było moje wielkie szczęście – opowiada Agnieszka Sieczkowska.

Pamiętać o Wielkim Piątku

Przez dwa i pół roku mieszkała w Londynie Barbara Wiktorska z Gostynina. – Skończyłam studia w Polsce, a ponieważ nie mogłam znaleźć pracy, wyjechałam do Anglii. Tam już mieszkała moja siostra, znałam angielski, więc łatwiej było mi zacząć nowy rozdział w życiu. Uczyłam religii w polskiej sobotniej szkole i prowadziłam spotkania tzw. młodego pokolenia – opowiada pani Barbara, która po powrocie z Anglii jest dziś katechetką w Szkole Podstawowej w Gąbinie. Doświadczenie katechetyczne zdobywała, prowadząc katechezę dla najmłodszych oraz przygotowując co dwa tygodnie spotkania dla starszych i młodych Polaków z pierwszej (powojennej), drugiej (lata 80.) i najnowszej emigracji. Dla tych grup prowadziła katechezę dorosłych.

– Kiedyś na święta większość Polaków wracała do kraju, do swoich rodzin. Dziś tendencja jest odwrotna, bo wielu członków rodzin z Polski jeździ do swoich dzieci mieszkających i pracujących w innym kraju. Ważną rolę odgrywają tu ceny biletów i możliwość wzięcia urlopu. Na początku odczuwałam wielką samotność, wtedy jeszcze nie było np. typowych polskich produktów, aby można je było włożyć do koszyczka. Dziś w supermarketach i polskich sklepach można kupić wszystko. Przy parafiach są organizowane śniadania wielkanocne. Widzę, że coraz więcej osób zostaje na święta na miejscu. Ogromną wagę przywiązuje się do święconki. Barbarze Wiktorskiej pobyt w Anglii pomógł zrozumieć wielkanocne tradycje innych. – Zobaczyłam, jak ważny dla nas, chrześcijan, jest Wielki Piątek. Tam nikt w tym dniu nie pracuje. Kościoły są wypełnione ludźmi w godzinie śmierci Pana Jezusa. Gdy w jednej parafii spotykają się Polacy z różnych części naszego kraju, to od siebie nawzajem uczą się nowych zwyczajów, np. bardziej rygorystycznych form postu, które są przestrzegane na południu Polski – opowiada pani Barbara. 

Jej zdaniem mieszkanie na emigracji jest poważnym wyzwaniem dla wiary i życia rodzinnego. – Ludzie mieszkają bardzo daleko od kościoła, długo pracują, rodziny się rozpadają, wiele osób nie przystępuje do spowiedzi. Barbara Wiktorska po swym pobycie na Wyspach bardziej docenia polską tradycję wielkanocną. – Bardzo mi brakowało Rezurekcji w niedzielę rano i czuwania przy grobie Pańskim. Wielkanoc skłania mnie do wielu myśli nad moim osobistym zbawieniem, a widok ludzi, którzy z daleka jechali do kościoła, szli na popołudniowe nabożeństwo w Wielki Piątek, pozostanie żywym i budującym obrazem – opowiada w rozmowie z GN.

To część ewangelizacji

Ks. Jarosław Tomaszewski przez kilka lat pracował duszpastersko wśród Polaków w Irlandii. Dziś wspomina szczególnie dwa obrazy ze swych polsko-irlandzkich Wielkanocy. – Działo się to na finiszu Wielkiego Postu, kilka lat temu, w malowniczej, irlandzkiej miejscowości Ballyjamesduff, gdzie proboszczem był dobroduszny przyjaciel polskich emigrantów – ks. Donell. Cenił on wysoko polską religijność, dlatego zaprosił mnie tamtego roku i regularnie potem do słuchania spowiedzi po polsku, gdyż nie wszyscy Polacy na Zielonej Wyspie znali biegle język angielski. W starej, celtyckiej świątyni ponad 50 polskich emigrantów czekało w ciszy na spowiedź. Gdy otworzyłem konfesjonał na oścież… uderzył nas najpierw ponury zaduch, potem kurz, pył i nieład. Zrozumieliśmy wszyscy, że to miejsce od dawna już przestało służyć spowiedzi. Zamieniono je na schowek dla sprzętu, którym miejscowi czyścili czasem świątynię… Tego dnia wyspowiadałem Polaków przy głównym ołtarzu. Na zaproszenie ks. Donella wróciłem tam znów za miesiąc. Jak bardzo zdziwiła mnie nowa sytuacja – sam proboszcz poszedł ze mną do kościoła, wziął za rękę, poprowadził w stronę konfesjonału, otworzył go z lekkim, nieśmiałym uśmiechem i cicho powiedział: „Możesz już w konfesjonale słuchać spowiedzi. Polacy przyszli do mnie po świętach i pomogli w sprzątaniu kościoła. Ja też teraz tutaj rozgrzeszam moich Irlandczyków. Wiele, wiele zrozumiałem…”. 

Drugi obraz to wspomnienie z roku 2007, kiedy to w centrum starego Dublina, w kościele św. Audoena przy High Street, udało nam się zorganizować o szóstej rano klasyczną, piękną, polską Rezurekcję. Przewodniczył uroczystości sam arcybiskup irlandzkiej stolicy. Przyjechało kilka tysięcy Polaków i tuż o świcie wyszliśmy na ulice Dublina z Najświętszym Sakramentem. Procesji rezurekcyjnej, ze względów bezpieczeństwa, towarzyszyło kilku, stołecznych policjantów. Kiedy wracaliśmy już do kościoła, jeden z nich podszedł do mnie nieśmiało i zafascynowany powiedział: „Ojcze, jestem katolikiem. Ale ostatni raz coś takiego widziałem na starych zdjęciach w domowym albumie mojej babci. Służę tu codziennie, ale nie pamiętam, by kiedykolwiek taki tłum szedł tędy o świcie, niosąc Najświętszy Sakrament ulicami miasta – wspomina ks. Jarosław, który dziś przygotowuje się do pracy misyjnej w Urugwaju. Od roku przebywa w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. – Niektórzy twierdzą, że podróże kształcą. Mnie te wspomnienia uczą, że zdrowy, ożywczy strumień Tradycji wciąż stanowi fundament skutecznej ewangelizacji – dodaje ks. Tomaszewski.

TAGI: