Na kontrakcie u Boga

Weronika Pomierna

GN 11/2014 |

publikacja 13.03.2014 00:15

Dołączą do ponad 2 tysięcy Polaków, którzy wyruszyli na krańce świata. Wstąpią do Bożej reprezentacji Polski.

Na kontrakcie u Boga jakub szymczuk /gn Żeby wyjechać na misje trzeba być trochę szalonym – mówią przyszli misjonarze formujący się w Centrum Formacji Misyjnej

W przerwie między wykładem z medycyny tropikalnej a konwersatorium z hiszpańskiego szukają w internecie najbardziej pojemnej walizki świata. Muszą zmieścić w niej ubrania na kilka pór roku, materiały do pracy oraz obiecane polskie specjały. W wolnych chwilach dyskutują o plusach posiadania w Afryce ładowarki do telefonu komórkowego na baterie słoneczne. Msza po polsku? Wolą po angielsku, zawsze dodatkowa praktyka. Liczy się każdy dzień 9-miesięcznej formacji. Mówią o sobie, że każdy z nich jest z innej bajki. Księża, siostry zakonne oraz świeccy. Jak wyglądała ich droga od decyzji o chęci wyjechania na misje do formacji w warszawskim Centrum Formacji Misyjnej?

Zaraźliwy zapał

Prawie 40 osób w wieku od 25 do 55 lat. Wśród nich księża, tzw. fideidoniści. Od Fidei donum (Dar wiary) – encykliki Piusa XII z 1957 roku. Odpowiedzieli na apel papieża, który poprosił biskupów świata, aby z powodu braku misjonarzy wysyłali do pracy na misjach kapłanów diecezjalnych. To z myślą o nich powstało warszawskie centrum. Z czasem rozszerzyło swoją działalność na zakony i świeckich. Trafiają tu osoby, które na misje wysyła biskup lub przełożony zakonny. – Trzeba być trochę szalonym, żeby zdecydować się na wyjazd na misje – mówi ks. Witold Lesner, w centrum od września. Szlifuje hiszpański, przygotowując się do wyjazdu na Kubę. Tam poleci również s. Justyna Klimek ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Żartują, że dzięki temu, iż tacy szaleńcy opuszczają Polskę, poziom zdrowia psychicznego w kraju ulegnie poprawie. O ile osoby świeckie wyjeżdżają na co najmniej 2 lata, a księża podpisują kontrakty na 6, o tyle w przypadku sióstr wyjazd na misje to projekt na – być może – całe życie. – Do wyjazdu przekonało mnie świadectwo osoby świeckiej.

Dziewczyny, która spędziła rok w Ugandzie, pracując w prowadzonym przez salezjanów domu dla chłopców ulicy. Poznałyśmy się, gdy studiowałam na UKSW w Warszawie. Dostałam od niej książkę o pracy w Ugandzie. Zapał tej dziewczyny był zaraźliwy. Dodał mi odwagi, aby poprosić przełożoną o możliwość wyjazdu. Siostra Justyna była odpowiedzialna w zgromadzeniu za opiekę nad pielgrzymami, miała kontakt z ludźmi z całego świata. Różnorodność kultur i języków zawsze ją zachwycała. – Gdy wstępowałam do zakonu, przemówił do mnie fragment z Apokalipsy św. Jana mówiący o tłumie ludzi z różnych narodów, którzy razem wielbili Boga. Pisałam też pracę o Janie Pawle II. Gdy zapytano go, dlaczego tyle podróżuje, odpowiedział: „Nie wszyscy mogą przyjechać do Rzymu”. Podobnie nie wszyscy mogą przyjechać do Polski, aby usłyszeć o Bożym Miłosierdziu. Gdy s. Justyna zgłosiła się jako chętna na wyjazd, jej mama nie była zachwycona. Po pewnym czasie oswoiła się z tą myślą. – Jeżeli to Bóg mnie tam chce, to On sam się o nią zatroszczy. Pośle jej ludzi jeszcze lepszych ode mnie – mówi s. Justyna. Zadaniem zgromadzenia jest nieść orędzie o miłosierdziu Bożym na cały świat. Siostry dużo podróżują, ale zupełnie inaczej jest móc być z ludźmi na co dzień i dzielić się swoją duchowością. Stąd pomysł założenia domu na Kubie. Potrzeba do tego 2–4 sióstr. – Będę czekać, aż pojawią się kolejne chętne – mówi s. Justyna. W przypadku ks. Witolda Lesnera decyzja o wyjeździe zapadła dużo szybciej. – Zanim wstąpiłem do seminarium, działałem w grupie misyjnej. W zeszłym roku prowadziłem rekolekcje wielkopostne. Na dworze było minus 20 stopni. Przenikliwy chłód. Gdy wieczorem jadłem z proboszczem kolację, zażartowałem, że trzeba jechać na misje do ciepłych krajów. To było w lutym. W marcu trafił w moje ręce informator wydawany dla księży. Otworzyłem go, a tu informacja, że biskup z Kuby prosi o misjonarzy, a na dole dopisek: „Proszę to rozważyć. Zimą na Kubie jest 25 stopni”. Brzmiało interesująco. (śmiech) Żarty na bok. Co było głównym powodem? Okazuje się, że zestawienie danych. W domu, w którym mieszka ks. Witold, jest ponad 20 księży. W diecezji na Kubie, o której była mowa w tekście, jest ich zaledwie 15. – Stwierdziłem, że można pomóc chłopakom. Jest taka potrzeba i chcę na nią odpowiedzieć. Proste.

Misyjny survival

Są trzy drogi wyjazdu na misje. Pierwsza: biskup zwraca się z prośbą, bo brakuje kapłanów. Druga: zgromadzenie chce założyć dom, wyjść z orędziem na świat. I trzecia: szaleni ochotnicy, którzy czują, że misje to ich powołanie. – To ludzie, którzy chcą czegoś więcej, szukają czegoś intensywniej i mocniej. Nie zadowalają się tym, co mają – mówi ks. Piotr Skraba z diecezji tarnowskiej, w pełni świadomy, że praca w Polsce może być czasem równie wymagająca co pobyt na misji. Ksiądz Piotr spędził miesiąc w Czadzie na stażu misyjnym. Po powrocie docenił obecność w kraju prostych rzeczy, takich jak woda w kranie czy łóżko. Wyjazd pozwolił mu poznać realia pracy na misjach i uświadomił wyzwania, z którymi trzeba będzie się zmierzyć. – Pamiętam swoje zdziwienie, gdy lokalni księża nie mogli zrozumieć, że witałem się z księżmi z Francji i Włoch. Dziwiła ich nasza życzliwość. Okazało się, że z powodów zaszłości historycznych księża w tej parafii w Czadzie odprawiali razem Msze, ale później w ogóle nie rozmawiali ze sobą. Ksiądz Piotr podkreśla jednocześnie, że wyjazd na misje nie jest aż tak ekstremalny, jak się niektórym wydaje. – Dawniej, gdy ktoś wyjeżdżał do Afryki, to żegnało się go tak, jakby miał nigdy nie wrócić. Ja patrzę na to w ten sposób: jeśli jest potrzeba, to co za różnica, czy będę pracował przez 6 lat tu, czy tam. Przez dom przewija się wielu misjonarzy, którzy wracając z misji, zatrzymują się tam, załatwiając formalności w Polsce. Dzielą się swoim doświadczeniem i uczą realizmu. – Gdy w tym roku odwiedził nas biskup Jose Moko Ekanga z Republiki Demokratycznej Konga, powiedział, że przyjechał do Polski nie żeby prosić o kapłanów, ale przede wszystkim, żeby zobaczyć kraj, z którego pochodzą tacy misjonarze. Mówił, że gdy w jego kraju pojawia się jakieś niebezpieczeństwo, a placówka jest prowadzona przez Polaków, to wie, że zawsze tam kogoś zastanie. Polacy zostają, bo wiedzą, że jeśli opuszczą miejsce, to zostanie ono zniszczone.

Potrzeba pokory

Co roku plan zajęć w Centrum jest uzupełniany tak, aby przyszli misjonarze byli jak najlepiej przygotowani. Dużo czasu poświęca się różnicom kulturowym. – Jeden z misjonarzy z Ameryki Południowej opowiadał nam, jak kiedyś w czasie Przeistoczenia obecny na Mszy mężczyzna podszedł do niego i bez najmniejszych oporów zawołał: „Padre, trzeba coś pilnie załatwić, możesz podejść?”. Uczymy się tej specyfiki kulturowej charakterystycznej dla danego miejsca. Dobrze jest wiedzieć, że w niektórych krajach wodą święconą się nie kropi, lecz leje. Do tego zajęcia z medycyny tropikalnej w myśl zasady, że dobry misjonarz to żywy misjonarz. – Uczymy się, co można zjeść, a co może człowieka zjeść – dodaje ks. Piotr. Bardzo ważny jest aspekt duchowy – modlitwy, konferencje. Pomagają oczyścić intencje: dlaczego jadę, co mam tam robić? – Człowiek nasiąka tą duchowością. W perspektywie czasu to bardzo porządkuje wiele spraw – podkreśla ks. Witold. Koniec końców najbardziej liczy się nie to, co potrafią, ale świadectwo ich życia. Joanna Śliwińska, która przygotowuje się do wyjazdu do Ameryki Południowej, przez długi czas była związana ze wspólnotą Przymierza Rodzin Mamre. Pomagała w organizacji spotkania młodych diecezji sosnowieckiej, przygotowywała młodzież do bierzmowania. Studiowała zarządzanie, ale jest też wykwalifikowanym ratownikiem medycznym. – Wszystko fajnie, ale ten krzyż tu chyba nie pasuje – pytam prowokacyjnie. – Bardzo wiele dla mnie znaczy – odpowiada – ale masz rację – to krzyż, który otrzymują misjonarze Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. W 2012 roku byłam w Krakowie na obchodach 15-lecia ich działalności. W czasie Mszy w procesji z darami składano na ołtarzu właśnie takie krzyże misyjne. Dziwnym trafem po zakończonej liturgii jeden z księży podszedł do mnie i dał mi taki krzyż, mówiąc: „Rozeznaj dobrze swoją drogę”. Nie wiedział, że ja wtedy myślałam o wyjeździe na misje. Od dłuższego czasu, gdy czytałam Biblię, natrafiałam na fragmenty mówiące o misjach. Dwa lata temu Asia zwierzyła się pewnej osobie, że chciałaby jechać. Usłyszała: „No to czemu nie poprosisz biskupa?”. „Ale jak to?” – zareagowała. „Poprosić o to samego biskupa?” Po kilku tygodniach znalazła się na spotkaniu, w którym uczestniczył biskup. – Ta osoba podeszła do niego i powiedziała o moim marzeniu. Biskup stwierdził: „Jeśli chce jechać, to niech przyjdzie. Porozmawiamy”. Potem rozpoczęło się rozeznawanie. Asia nadal pomagała w różny sposób w diecezji, szukała też swojego miejsca. Gdy trafiła do CFM w Warszawie, od razu poczuła, że to jest to. – Żeby wyjechać na misje, trzeba być otwartym, umieć szybko dostosowywać się do nowych warunków i mieć niesamowitą pokorę. Nie można myśleć, że skoro jest się na przykład księdzem od 20 lat, to wszystko się wie. Ten pobyt w centrum otwiera oczy – podsumowuje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.