Adwokat w celi

Jacek Dziedzina

GN 09/2014 |

publikacja 27.03.2014 00:15

Cztery lata temu pokazał nam Wietnam, jakiego komuniści nie pokazują turystom. Dziś Le Quoc Quan, znany na Zachodzie adwokat z parafii redemptorystów w Hanoi, odsiaduje wyrok za fikcyjne przestępstwo. W czasie rozprawy apelacyjnej upadł na ziemię z wycieńczenia.

Le Quoc Quan w czasie rozprawy apelacyjnej 18 lutego br. VIETNAM NEWS AGENCY /EPA/pap Le Quoc Quan w czasie rozprawy apelacyjnej 18 lutego br.

Przez lata bronił w sądach ludzi skazywanych, jak on teraz, za rzeczy, których się nie dopuścili. Jego klientów łączyło jedno: sprzeciw wobec bezprawnych poczynań władz komunistycznych. Wielu ze skazywanych było, jak on, związanych z parafią Thai Ha w Hanoi – najbardziej chyba „wywrotowym” dziś miejscem w Wietnamie, regularnie ograbianym z kolejnych fragmentów ziemi. Quan bronił ludzi, ale sam też nieraz trafiał za kratki. – Przyzwyczaiłem się, że co jakiś czas jestem pod ściślejszą kontrolą, czasem muszę kombinować, jak wyjść z domu niepostrzeżenie – mówił mi ze śmiechem cztery lata temu.

Wróg publiczny nr 1

Studiował w USA, gdzie do dziś ma bardzo dobre kontakty. Za krytyczne wobec komunistów wystąpienia w Europie (m.in. w Parlamencie Europejskim) po powrocie do Wietnamu cofnięto mu paszport. Mimo ciągłych aresztowań władze wstrzymywały się z bardziej stanowczym rozprawieniem z niepokornym adwokatem. – Komuniści już wcześniej chcieli go zamknąć, ale Quan miał wysoką pozycję i nie wiedzieli, jak się do niego dobrać – mówi Ton Van Anh, wietnamska działaczka na rzecz praw człowieka, obywatelka Polski. – Poza tym władze były w trakcie negocjacji z USA w sprawie przystąpienia Wietnamu do różnych umów międzynarodowych – dodaje. Do ostatniego aresztowania komuniści musieli bardzo długo się przygotowywać. Stało się to 27 grudnia 2012 roku. Quan został zatrzymany, gdy odprowadzał swoją córkę do szkoły. Policja w tym samym czasie przeszukała jego biuro i mieszkanie i skonfiskowała dokumenty. Jego rodzinę poinformowano, że został oskarżony z art. 161 o mataczenie i oszukiwanie w zeznaniach podatkowych. Było to o tyle mało inteligentne ze strony oskarżycieli, że zeznania podatkowe Quan składał w terminie i były one zawsze akceptowane przez urząd. W każdym razie groziło mu za to do 5 lat więzienia. Ostatecznie został skazany na 30 miesięcy pozbawienia wolności i 50 tys. dolarów grzywny. W ubiegłym tygodniu sąd apelacyjny podtrzymał wyrok (15 miesięcy Quan już odsiedział).

W czasie rozprawy, wychudzony prowadzoną w więzieniu głodówką, zdążył tylko powiedzieć: „To jest sąd polityczny, precz z takim wymiarem sprawiedliwości!”, po czym stracił przytomność. „Rozprawa” toczyła się dalej, a matka i siostra Quana zostały wyprowadzone z sali. Na ulicach w obronie Quana demonstrowały tysiące ludzi, nie tylko związanych z parafią Thai Ha. – Wiele osób zatrzymano przed rozprawą i do dziś nie zostały wypuszczone – mówi Ton Van Anh.

Reakcja z Hanoi

W czasie miesięcznego pobytu w Wietnamie w 2010 roku to m.in. Quan i o. Van Khai byli jednymi z naszych głównych przewodników po rzeczywistości komunistycznego państwa. Z pozoru państwa wolności religijnej i swobód obywatelskich: pełne kościoły, żywe wspólnoty. Pewnie podobne wrażenie sprawiała na weekendowym turyście Polska w latach 60., 70. i 80. ubiegłego wieku – masowe pielgrzymki, tłumy w kościołach – i to ma być państwo totalitarne? Dopiero wejście w głąb pozwalało zrozumieć sytuację. Podobnie w Wietnamie. Warto zaznaczyć, że parafia redemptorystów Thai Ha w Hanoi to dzisiaj chyba najbardziej znane środowisko katolików w Wietnamie. I jedno z najbardziej podpadających władzom. Głównie za sprawą masowych protestów w obronie aresztowanych i bitych przez władze oraz w obronie samej parafii, co jakiś czas okradanej przez władzę, która odbiera jej spore części terenu i budynków. Znając okoliczności, pamiętam, że na pierwsze spotkanie do parafii przyjechaliśmy taksówką, ale nie podaliśmy kierowcy dokładnego adresu, poprosiliśmy, by zatrzymał się kilkaset metrów dalej. – Oni i tak wiedzą, że tu jesteście – o. Van Khai śmiał się z naszej „konspiracji”, pokazując umieszczone za słupem policyjne kamery.

W Thai Ha na wieczornej Mszy w środku tygodnia kościół jest codziennie wypełniony młodymi ludźmi. To i tak fenomen, jeśli nawet wziąć pod uwagę, że ok. 60 proc. społeczeństwa Wietnamu to osoby poniżej 35. roku życia. W niedzielę odprawia się tutaj 8 Mszy, na każdej z nich jest ok. 2 tys. wiernych. W 2008 r. kilku parafian w pokazowym procesie zostało skazanych na więzienie za udział w „antyrządowych wystąpieniach” (chodziło o obronę parafii przed kolejną grabieżą ziemi). Tysiące ludzi ze świecami modliło się o ich uwolnienie. Redemptoryści zostali oskarżeni o „próbę obalenia rządu”. Od tamtego czasu parafa jest pod stałą obserwacją. Adwokat Quan był jednym z obrońców tych ludzi. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, właśnie w parafii Thai Ha, tryskał optymizmem: – Katolicy to dzisiaj prawie 10 proc. społeczeństwa, są dość mocno zjednoczeni i bardzo aktywni. Dlatego też rząd tak bardzo boi się siły Kościoła. Buddyści, którzy stanowią większość, są bardziej rozbici i ulegli władzom. Niestety, większość społeczeństwa zmienia swoje zapatrywania w zależności od tego, co rząd powie. Ale wierzę, że za 10, 15 lat przyjdą zmiany. Nawet sami komuniści ewoluują, wprowadzili wolny rynek, wiele rzeczy już wygląda inaczej. Trzeba pozyskiwać także komunistów, żeby doprowadzić do zmian – mówił z zapałem. W pewnym momencie przerwał rozmowę i szybko poprosił o mój adres e-mailowy. Ktoś podszedł do adwokata i przekazał mu jakąś informację. Ten potargał natychmiast kartkę, na której właśnie napisałem swoje namiary, kawałki umieścił nerwowo w tylnej kieszeni i dał do zrozumienia, że powinniśmy już iść. – Skontaktujemy się później – rzucił coraz bardziej wystraszony. Udało mi się jeszcze zapisać jego adres. My też musieliśmy szybko uciekać. Parafianie wypatrzyli znanych tajniaków.

Będziesz uwolniony

Quan i ks. Van Khai chcieli pokazać nam prawdziwy Wietnam – także te miejsca, w których wszelka działalność religijna jest zakazana. O ile w Hanoi, Ho Chi Minh (dawny Sajgon) czy innych dużych miastach turyści mogą być pod wrażeniem „wolności religijnej” (pełne kościoły i publiczne czuwania modlitewne), to na przykład w północno-zachodniej prowincji Son La nie ma szans, aby powstał jakikolwiek kościół czy pagoda buddyjska, zakazane jest w ogóle… istnienie wspólnot wierzących i prowadzenie działalności religijnej. Powód? „Wierzących tu nie ma”, jak głoszą oficjalne dokumenty. Quan i ks. Van Khai zaprowadzili nas do wspólnot, które sami zakładali, a które muszą spotykać się w garażach lub w kaplicach ukrytych… m.in. w sklepach. Do Son La jechaliśmy w pięć osób ciasnym matizem. Umówiliśmy się w jednym miejscu, w środku nocy, ale w ostatniej chwili dostaliśmy sygnał o innym miejscu zbiórki. Pierwszą rzeczą była zmiana kart w telefonach. Nasi przewodnicy przygotowali je także dla nas. – Żeby nas nie namierzyli – tłumaczyli. To w czasie tej podróży miałem najwięcej okazji, by porozmawiać z Quanem. W jednej z wiosek uczestniczyliśmy w tajnej Mszy, na którą tamtejsza wspólnota czekała od czterech miesięcy. W domu jednego z wiernych. Quan siedział obok ks. Van Khai za małym stolikiem, pełniącym rolę ołtarza. Najbardziej niezwykła i wzruszająca liturgia, w jakiej uczestniczyłem. Odwiedziliśmy też wspólnotę spotykającą się potajemnie pod warsztatem samochodowym. Quan wyszedł przed ołtarz i mówił do ponad setki ludzi zebranych w ciasnej kaplicy. Opowiadał m.in. o jednym z pobytów w więzieniu. Te słowa dziś, gdy odsiaduje dłuższy wyrok, brzmią szczególnie mocno. – Kiedy zamknęli mnie w więzieniu, zacząłem się modlić. Nagle poczułem coś niesamowitego w sercu, zacząłem płakać. Usłyszałem jakby głos: nie bój się, będziesz uwolniony. Modliłem się tak chyba pół godziny, ok. 10 rano. Dopiero po kilku dniach, gdy wyszedłem na wolność, przeglądałem newsy sprzed kilku dni. Natrafiłem na informację związaną z wizytą prezydenta Wietnamu w Stanach Zjednoczonych. Wiem, że jeden z pracowników Departamentu Stanu USA, którego znam, wstawił się za mną i zażądał uwolnienia mnie. Przeczytałem, że to spotkanie miało miejsce między 10.00 a 10.30, czyli wtedy, kiedy modliłem się w celi! – mówił Quan do zebranych. Opowiedział im również o swoim dziadku, który w czasie wojny trafił w ręce komunistów. On i inni zostali związani za ręce, przystawieni do muru i bici. I wtedy dziadek powiedział do nich: nasze życie i tak jest w rękach Boga, nie boimy się. Dziadek żyje do dziś. Kiedyś spotkał jednego z tych oprawców i powiedział: widzisz, ja żyję. A nie mówiłem? Moje życie jest w ręku Boga. I trzeci obrazek: w jednej z diecezji powstało katolickie stowarzyszenie biznesmenów. Odkąd zaczęli się dużo modlić i dawać dużo pieniędzy ubogim, zaczęli podpisywać bardzo dochodowe kontrakty. Zobaczyli, że odkąd oddali swoje życie Jezusowi, ich interesy dobrze się mają – opowiadał Quan słuchającym w milczeniu wiernym. – Mówiłem im to wszystko, żeby się nie poddawali, żeby ich umocnić – tłumaczył nam później. Dziś sam potrzebuje tej nadziei, którą starał się zarazić swoich rodaków.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.