Schodzi i przytula

Marcin Jakimowicz

GN 07/2014 |

publikacja 13.02.2014 00:15

O nieprawdopodobnych owocach filmu „Ja Jestem”, który półtora roku temu dołączyliśmy do „Gościa”, z Maciejem Bodasińskim

Schodzi i przytula TOMASZ GOłąb /gn Maciej Bodasiński – jeden z twórców filmu „Ja Jestem”. Ojciec czworga dzieci, mieszka w Warszawie

To nasz najważniejszy film. Jezus chce być Bogiem z nami, a nie zamkniętym więźniem tabernakulum. Wystarczy – odczuliśmy to bardzo mocno w czasie realizacji filmu – otworzyć Mu drzwi kościoła. Wszędzie tam, gdzie wypuścimy Go na ulice, dokonuje się rewolucja – opowiadali w maju 2012 roku Maciej Bodasiński i Lech Dokowicz, twórcy filmu „Ja Jestem”.

Marcin Jakimowicz: Ruszyliście z dokumentem w świat i…

Maciej Bodasiński: I okazało się, że sama praca przy filmie, samo jego kręcenie to był dopiero początek fascynującej przygody. Ten obraz porusza tysiące ludzi. Co chwila docierają do nas nieprawdopodobne historie o przemianie serc. O powrocie do Kościoła, tęsknocie za Eucharystią. Pewnego dnia do Leszka (mieszka w Gdyni) przyjechał samochodem pewien człowiek. Z drugiego końca Polski. Jedynie po to, by podziękować za ten film. Był szefem dużej firmy, bogatym człowiekiem, żył w przepychu. Miał żonę, dzieci. Pewnego dnia dopuścił się zdrady. Potem zaczął regularnie zdradzać żonę. Gdy to odkryła, zostawiła go. Wpadł w depresję, narkotyki. Stracił pracę, grunt usunął mu się spod nóg. Zaczął mieszkać kątem u znajomego. Spał na materacu. Ktoś podarował mu ten film. „Zobacz go” – zachęcił. Nie miał zamiaru, kościoły omijał szerokim łukiem. Sięgnął po tę płytę z nudów. W połowie filmu – opowiadał Leszkowi – padłem na kolana i zacząłem się modlić. Pierwszy raz od lat. Poszedłem po latach do spowiedzi. Ruszyłem do żony, by błagać ją o przebaczenie, a teraz tu do pana, by podziękować za ten dokument. Podobnych historii było dużo.

Ludzie, z którymi rozmawiałem, najbardziej poruszeni byli sceną z Rwandy, w której o. Stanisław Urbaniak z monstrancją wchodzi w wielotysięczny tłum…

W czasie Mszy w Rwandzie miało się wrażenie, że Jezus szedł przez ten rozorany cierpieniem tłum. Przez środek. I błogosławił. Rzeczywiście większość ludzi najmocniej reaguje na tę scenę. Na tę chwilę, gdy eucharystyczny Jezus uzdrawia, wypędza złe duchy, gdy ludzie dotykają monstrancji. Ale ciekawa rzecz: jest wiele osób, które widziały ten film kilkakrotnie i opowiadają, że za każdym razem ten sam fragment porusza ich do łez. Tak jakby był adresowy specjalnie do nich. Jakby Jezus chciał im właśnie to powiedzieć.

Jeździcie z filmem po całym świecie. Spotykają Was jakieś duchowe zawirowania, które często towarzyszą Waszej pracy?

O dziwo nie. (śmiech) To jedyny film, przy którym oszczędzono nam takich sytuacji. Wszystko odbywa się w dużym pokoju, harmonii. Tak jakby Ktoś pisał ten promocyjny scenariusz. Zresztą już w czasie pracy nad filmem mieliśmy mocne doświadczenie, że nie udają się kompletnie sceny, które sami zaplanowaliśmy, natomiast w tym samym czasie przypadkowo pojawiają się osoby, ludzie, zdarzenia, które idealnie pasują do tego obrazu. Ktoś ten film od zewnątrz reżyserował.

Jakiś konkret?

Byliśmy u Cataliny Rivas, ko- lumbijskiej mistyczki. Kobiety, która założyła 1500 wspólnot adoracji Najświętszego Sakramentu. W pewnym momencie mówi do nas tak: „Słuchajcie, Jezusowi nie podoba się tytuł filmu. Mówi, że jest niedobry”. Szczęki nam opadły…

Jaki był pierwotnie tytuł materiału?

Nazwaliśmy go roboczo po prostu „Eucharystia”. Jezus powiedział Catalinie, że tytuł (a przez to cały film) powinien być adresowany do wszystkich ludzi, nie tylko do wierzących. A ponieważ słowa „Ja Jestem” nieustannie do nas wracały w czasie pracy za kamerą, w końcu wylądowały na okładce.

Polskie dzieci widziały niedawno animowany film „Największy z cudów”, oparty na objawieniach Cataliny Rivas…

Jej opowieści były początkiem pracy nad filmem. Wpadła nam w ręce niewielka książeczka opisująca jej doświadczenia i wizje, w której opisywała to, co dzieje się na Mszy, widziane od strony nieba. To był wstrząs. Pisała, co robią aniołowie, święci, sam Jezus. Od tego wszystko się zaczęło.

Do ilu ludzi dotarł Wasz film?

Na pewno do kilkuset tysięcy. Nakład „Gościa” wynosił wówczas ponad dwieście tysięcy. Na spotkania związane z projekcją filmu przychodzą wielkie tłumy.

Często je organizujecie?

Około sześciu razy w miesiącu. Non stop od półtora roku. Byliśmy w USA, w Kanadzie, w Irlandii. I co ciekawe, na każde z takich spotkań przychodzi co najmniej 200 osób. Proboszczowie są często zdumieni: „Zazwyczaj przychodzi koło 30 osób”. To pokazuje jak na dłoni: ten dokument nie jest naszym dziełem. To Jezus zaprasza ludzi na ten film.

Jak wygląda takie spotkanie?

Ukształtował się pewien schemat. Ponieważ film reklamowany był jako dokument, „który rzuca na kolana przed Najświętszym Sakramentem”, musieliśmy stworzyć przestrzeń, aby dać ludziom szanse na to, by naprawdę padli na kolana. Dlatego po projekcji filmu i naszym świadectwie, w którym opowiadamy o tym, co film zmienił w naszym życiu, jest zawsze ado- racja. Spotkanie trwa około 2 godzin. To właśnie podczas adoracji Jezus dokonuje największych cudów. Zdarzały się i potwierdzone przez lekarzy uzdrowienia fizyczne. Opowiem o dwóch historiach, wobec których medycyna była bezradna. Zakonnik przyjechał z misji do Polski na operację przepukliny. Miała się odbyć dwa dni po projekcji. W czasie adoracji został całkowicie uzdrowiony. Operacja odwołana. W jednej z małych parafii pod Poznaniem kobieta została uzdrowiona z raka krtani. Nowotwór w bardzo zaawansowanym stadium. Słyszeliśmy o wielu nawróceniach, powrotach. Przed tygodniem podeszła do mnie zapłakana kobieta. „Po raz ostatni przyszłam do kościoła – opowiadała. – Powiedziałam Bogu: »Daję Ci ostatnią szansę. Albo coś zrobisz z moim życiem, albo je skończę«”.

Przytomna, elegancko ubrana, ładna kobieta. W straszliwej rozpaczy. „To spotkanie – opowiadała – zmieniło moje życie. Bóg mi odpowiedział”. Dla mnie samego ten film był górą Tabor, Przemienieniem. Zrozumiałem, że to, co po ludzku jest absurdalne, jest możliwe u Boga. Zdarzają się spektakularne powroty do Kościoła, natomiast ten film – widzimy to od półtora roku – budzi przede wszystkim letnich. Jeden z proboszczów powiedział nam kiedyś wzruszony: „Przestałem już wierzyć w Eucharystię. Ktoś dał mi ten film. Włączyłem wieczorem i ktoś naprawdę zmusił mnie do padnięcia na kolana. Na nowo uwierzyłem, że On jest w kawałku chleba!”.

Ile razy widziałeś już swój dokument?

Ponad 40 razy…

Nie czujesz „zmęczenia materiału”?

Nie. Bo – to bardzo osobiste wyznanie – za każdym razem przeżywam na nowo ten film, a jeden jego fragment doprowadza mnie do łez. Chodzi o chwilę, gdy ojciec Urbaniak bierze do ręki Najświętszy Sakrament, wychodzi do ludzi, klęka i kładzie monstrancję na sercu chorego, leżącego na ziemi człowieka. W tle słychać jego modlitwę: „Niech ta modlitwa, Jezu Miłosierny, dotrze do Twojego serca. Niech zostanie oczyszczona z wszelkiej nieczystości naszej pychy przez Twoją świętą Krew”. Za każdym razem jestem rozłożony na łopatki… Kiedyś Catalina powiedziała coś, co mnie zdumiało. Zapytała: „Wiecie, co Jezus robi w czasie adoracji? Siedzi nieruchomo na tronie ołtarza? Nie! Wstaje, podchodzi do każdej osoby, która klęczy przed Hostią, i mocno ją przytula. Całuje w oba policzki i zaczyna słuchać. Każde słowo, każdą myśl od razu zanosi do Ojca”.

A Jan Kowalski (czyli ty i ja) w tym czasie siedzi i umiera z nudów. Nie łapiesz się na uczuciu zazdrości? Nie widzisz, nie słyszysz, nie czujesz nic z tego, o czym opowiadała Ci Catalina…

Czasami się łapię. Często na spotkaniach związanych z promocją filmu (jestem niejako służbowo zmuszony do uczestnictwa w cotygodniowej adoracji) szepczę: „Nie widzę Cię”. Zaczynam Mu o tym opowiadać, głośno przez mikrofon. I wierz mi, wówczas w tej bezradności Jezus przychodzi. Kiedyś myślałem, że muszę się niesamowicie namodlić, by coś do mnie powiedział, że muszę włożyć w modlitwę ogromnie dużo wysiłku, by czasami cokolwiek usłyszeć. Teraz widzę, że On mówi za każdym razem. Za każdym razem chce uchylić nam nieba. Jest na nasze usługi. Poraża mnie Jego pokora.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.