Pan Kleks wymięka

Jan Drzymała

Okazuje się, że nie trzeba szukać w książkach nauczycieli, którzy żyją w świecie fantazji. Mało tego, bezkrytycznie poruszają się od jednej bajki do drugiej.

Pan Kleks wymięka

Jedenastoletnia chrześniaczka mojej żony miała ostatnio za zadanie opisać Pana Kleksa. I tak sobie kombinowaliśmy, jak to zrobić, żeby było ciekawie. Pół żartem wymyśliliśmy, że może by tak zestawić Pana Ambrożego z nauczycielami, których codziennie spotyka się w szkole. Oj, działoby się. Ale tymczasem okazuje się, że nie trzeba szukać w książkach nauczycieli, którzy żyją w świecie fantazji. Mało tego, bezkrytycznie poruszają się od jednej bajki do drugiej.

„Rzeczpospolita” wczoraj napisała, że feministka, która zapowiedziała, że usunie ciążę, może stracić pracę za wygłoszoną publicznie pochwałę komunizmu. Kobieta jest nauczycielką w jednej z warszawskich szkół. Jak przypomina gazeta, miała ona stwierdzić, że komunizm to bardzo pozytywna ideologia, a tylko najbardziej zagorzali wrogowie komunizmu mogą wierzyć w jego zbrodniczość.

Tak się składa, że akurat zaczytuję się w książkach Wiktora Suworowa, który uciekł z komunistycznego „raju” do zgniłej, kapitalistycznej Wielkiej Brytanii. Może to nie są najlepsze historyczne książki świata. Może to bardziej popularne opracowania historyka, byłego dyplomaty, wreszcie szpiega, żołnierza i rezydenta wojskowego wywiadu GRU. Jednak nawet w takiej raczej luźnej opowieści można znaleźć kilka jaskrawych dowodów na to, jak absurdalnym, niedorzecznym i wreszcie zbrodniczym systemem był komunizm.

Suworow (a właściwie Władimir Bogdanowicz Rezun) pisze, że program partii komunistycznej mogli wymyślić i wcielać w życie tylko lenie, idioci i bandyci. Całość opierała się na haśle: praca – według zdolności, konsumpcja – wedle potrzeb.

Każdy myślący logicznie człowiek jest w stanie sobie wyobrazić, co się będzie działo, gdy będzie można pracować tyle, ile się chce i konsumować tyle, na ile ma się ochotę. Bardzo prosty przykład tej sytuacji podawał Suworow, analizując sytuację na wsiach w Związku Radzieckim.

Ten gigantyczny kraj, uchodzący za potęgę i supermocarstwo atomowe, który zbudował i zdetonował bombę o mocy ponad 50 megaton, która huknęła, aż 400 kilometrów od miejsca wybuchu rozniosło w pył drewniane chałupy, nie był w stanie wyżywić swoich obywateli. Przyczyną właśnie było założenie, że każdy może pracować według zdolności i konsumować według potrzeb. I tak – chłopi mieli ziemię, ale co z nią robili, to już ich sprawa. Jedni pracowali uczciwie, byli w stanie wyżywić swoje rodziny i jeszcze się na tym nieźle wzbogacili. Inni spali całymi dniami, a wieczorami balowali, pili wódkę, a ziemia leżała odłogiem. Kiedy popadli w nędzę pojawił się problem. Najgorsze, że to nie im się oberwało, a tym najbardziej przedsiębiorczym, którzy nie tylko mieli jedzenia pod dostatkiem, ale też dorobili się dość sporych majątków. Tych zaradnych wywieziono i zlikwidowano. Reszta – przestała dostawać pieniądze za swoją pracę, a to, co wyprodukowali musieli oddać do rolniczej spółdzielni produkcyjnej (kołchozu). Za wyprodukowaną żywność nikt im nie płacił. Wynagrodzenie otrzymywali w naturze – jak w średniowieczu. Co więcej, taki rolnik nie mógł nawet wyjechać ze swojej ziemi. To było zabronione. Młodzi mężczyźni więc uciekali ze wsi wstępując do wojska. Akurat po czystkach w armii brakowało kadry oficerskiej, więc każdy kombinował, żeby wstąpić do akademii wojskowej, odsłużyć rok, potem udawać chorego. Byle tylko ze wsi się wyrwać. Ci, którym ta droga nie odpowiadała, szukali zatrudnienia w przemyśle.

Chruszczow straszył świat bombami atomowymi, a przemysł zbrojeniowy potrzebował przecież szeroko rozwiniętych innych gałęzi gospodarki. Ministrowie, których było na pęczki, główkowali, skąd wziąć ludzi do roboty, więc nie było problemu. Kobiety z kolei kombinowały, jak tu wyjść za mąż, by ze wsi zwiać. Wcale nie myślały przy tym o zakładaniu rodzin. Śluby były fikcyjne. Wsie pustoszały, a ci, którzy zostawali, też nie mieli chęci brać się do mało opłacalnej roboty w polu.

Co bardziej przedsiębiorczy zabierali się do zarządzania resztą. I tak mnożyli się przewodniczący kołchozów, ich sekretarki, biura, kierownicy tacy, owacy. A kraj głodował. Kartki na żywność przecież jeszcze pamiętamy. Ten cudowny, jakże ludzki ustrój, nie był w stanie nawet zapewnić wyżywienia obywatelom swojego kraju, a wedle potrzeb konsumować mogli tylko i wyłącznie... partyjni towarzysze. To oni mieli dostęp do bezpłatnych willi, kierowców, samochodów, samolotów, mieszkań, wczasów nad morzem, sanatoriów. To ich leczono za darmo najlepszymi lekami sprowadzanymi – uwaga – z tego paskudnego kapitalistycznego Zachodu. Reszta miała się poświęcać i czekać, aż zbudowany zostanie prawdziwy komunizm i wtedy... każdemu według potrzeb.

Tylko że to było marzeniem nieosiągalnym. Zresztą nikomu tak naprawdę na tym nie zależało. Liczyła się utopia, idea, którą karmiło się lud, by tak naprawdę wysysać jego krew i żyć ponad stan podczas gdy inni prawie nie mają czego do garnka włożyć. Dowodem tego, jak cudownie żyło się w socjalistycznym kraju, był problem Berlina, z którego wschodniej części ludzie nieustannie uciekali na Zachód. A to Chruszczowa doprowadzało do furii. Straszył, tłukł butem w pulpit mównicy w ONZ, odgrażał się, że użyje broni atomowej, aż wreszcie mało nie doprowadził do wybuchu konfliktu, który mógł sprowadzić katastrofę na całą ludzkość.

Suworow napisał w „Matce Diabła”, że trzeba być albo bandytą albo idiotą, żeby wierzyć w komunizm. Według mnie trzeba być przede wszystkim ciężko naiwnym fantastą, żeby po doświadczeniach dwudziestego wieku liczyć na to, że ludzie są w stanie zbudować system, w którym każdy po równo ma to, co chce przy minimalnych nakładach pracy.

Człowiek zasługuje na to, żeby za swoją uczciwą pracę otrzymywać godziwe wynagrodzenie. Kiedy wypracowane zyski mu się odbiera i pakuje do jednego wora, by z niego mogli czerpać dowolnie ci, którym pracować się nie chce, instynktownie się buntuje i ucieka. A jak można uciekać z „raju”? Na to komunizm się nie godzi i uruchamia aparat represji, który de facto obywatel sam własną pracą utrzymuje. Absurd!

Rozumiem, że bogaci powinni dzielić się z najbiedniejszymi. Rozumiem, że w cywilizowanym społeczeństwie ludzie nie mogą umierać z głodu na ulicach. Wiem, że rażące dysproporcje między bogatymi i biednymi, są niesprawiedliwe, jeśli wynikają z wyzysku człowieka przez człowieka. Ale troska o zaspokojenie podstawowych potrzeb każdego człowieka nie wynika bynajmniej z komunistycznych idei. Prędzej można się tu dopatrywać chrześcijańskich wartości, solidarności, miłości bliźniego. Człowiek nie jest idealny (chrześcijanie wiedzą, dlaczego), a wiara w komunizm, w którym wszyscy będą jednakowo pracowici i umiarkowani w konsumpcji, tak by dla wszystkich starczyło, jest nie tylko uptopią, ale zwyczajną naiwnością.

Dlatego co najmniej dziwna i niezrozumiała jest publiczna deklaracja poparcia dla komunizmu ze strony osoby odpowiedzialnej za kształtowanie młodych pokoleń. Osobiście bym wolał, żeby moich dzieci taki ktoś nie uczył. I to nie tylko dlatego, że najwyraźniej nie wie do końca, o czym mówi, ale przede wszystkim dlatego, że ze swojego błędnego wnioskowania publicznie czyni zalety. Całkiem jak w przaśnym, szczęśliwie minionym systemie.