Pierścionek od „Czyngis-chana”

Marcin Kowalik; GN 3/2014 Łowicz

publikacja 20.01.2014 06:00

On szukał Boga, ona była misjonarką, która wyjechała ze wsi, żeby ewangelizować mieszkańców dalekiego Kazachstanu.

Kolędnicy misyjni w Bobrownikach wraz z Ruslanem i Ewą Marcin Kowalik /GN Kolędnicy misyjni w Bobrownikach wraz z Ruslanem i Ewą

Ewa i Ruslan Baigazinowie są małżeństwem od 2007 roku. Ks. Piotr Sapiński, proboszcz parafii Matki Bożej Jasnogórskiej w Bobrownikach, złożył im propozycję prowadzenia Koła Misyjnego dla dzieci. Nie mógł sobie wymarzyć lepszych animatorów. Ewa pracowała 3 lata na misji katolickiej w Kazachstanie, a Ruslan – dzięki misjonarzom – został katolikiem.


Gorąco, także od serc


W niedzielę 5 stycznia do Koła Misyjnego przystąpiło 12 dziewczynek. Już tego samego dnia zbierały pieniądze dla swoich rówieśników w Afryce. Duża w tym zasługa Baigazinów, którzy na comiesięcznych spotkaniach starali się przekazać, że misje to ważna część całego Kościoła.
– Zaprosiliśmy na spotkania naszych znajomych misjonarzy. Zaskoczyło nas, że dziewczynki czasami ciekawi to, co nam wydaje się nudne. Na samym początku były ciche i spokojne. Teraz trudno je poskromić – mówi Ruslan, dla którego praca z dziećmi to nowość.
Ewie było łatwiej – na misji pomagała w świetlicy dla dzieci i młodzieży. Zanim tam trafiła, przeszła roczne szkolenie w Centrum Formacji Misyjnej oraz formację jako wolontariusz przy Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie.

– Nic nie wiedziałam o Kazachstanie. Myśl, że tam pojadę, pojawiła się przypadkowo – opowiada.
Do Ałmaty, największego miasta Kazachstanu, przyjechała w lipcu 2004 r. prosto z Sankt Petersburga, gdzie uczyła się rosyjskiego. – Pierwsze wrażenie to to, że jest strasznie gorąco. Wysiadłam o 5 rano z samolotu, a tam 30 stopni. Później nie byłam już niczym zszokowana, nic mi nie przeszkadzało. Wszystkim się zachwycałam – jedzeniem, językiem, a przede wszystkim ludźmi, którzy są bardziej spontaniczni niż w Polsce.


Msza w pociągu


Młoda misjonarka z Bobrownik trafiła na południe Kazachstanu za sprawą bp. Henryka T. Howańca OFM. Ówczesny ordynariusz Ałmaty uprzedził biskupów innych diecezji i jako pierwszy wysłał Ewie zaproszenie. Jak się okazało, trafiła na wyjątkowego biskupa. Już przy pierwszym spotkaniu zaskoczył ją swoją postawą.
– Zaraz po przylocie zatrzymałam się u sióstr zakonnych. Odsypiałam podróż. Około południa budzi mnie siostra i mówi: „Chodź! Będzie Msza”. Zaprowadziła mnie do kościoła. Staruszek franciszkanin ze skórzaną torbą sam przygotowywał ołtarz do Mszy. „To nasz ksiądz biskup” – usłyszałam. Tego się nie spodziewałam – mówi Ewa.


Przez lata trwania w Związku Radzieckim Kazachstan został prawie wyjałowiony z tożsamości narodowej i religijnej. – W latach 90. ubiegłego wieku powstała moda na religie. Ludzie wdawali się we wszystko, co miało jakieś podstawy duchowe, nie tylko chrześcijaństwo czy islam, ale i sekty – tłumaczy Ruslan, który – choć ochrzczony w Kościele prawosławnym – nie miał w domu wzorców chrześcijańskich. Z Ewą poznał się podczas przygotowań prowadzonych dla katechumenów.
– Ruslan to jedyny przypadek w czasie mojej pracy misyjnej, kiedy to osoba przychodziła do kościoła, nie szukając wspólnoty, a Pana Boga. Nie chciał przychodzić na spotkania, które prowadziłam z młodzieżą. W końcu przyjął zaproszenie. Zadawał mnie i księdzu tysiące pytań. Chłonął wiedzę o Bogu jak gąbka – mówi Ewa.


Znajomość przerodziła się w przyjaźń. Ruslan zaczął pomagać Ewie w prowadzeniu spotkań dla dzieci. Miło wspominają wyprawę do Kolonii na Światowe Dni Młodzieży. Całą grupą jechali 7 dni, tyle samo zajął im powrót. W autobusie czy pociągu odprawiana była codziennie Msza. Inni pasażerowie, przechodząc przez przedział, nie mieli świadomości, co się dzieje.


Pomogła ciocia


Do Polski Ewa wróciła sama.

– Wtedy nie używaliśmy internetu, żeby ze sobą się porozumieć. Kupowałam kartę telegrosik i – dzwoniąc z budki telefonicznej – mogłam porozmawiać tylko 10 minut. Żeby zaprosić Ruslana do Polski, musiałabym zarabiać 3900 zł na rękę i do tego mieć własne mieszkanie. Byłam w kropce. Prosiłam rodzinę, żeby ktoś mi pomógł. Niestety, reakcja była oziębła. Chyba się obawiali, że w Kazachstanie mieszkają ludzie w stylu Czyngis-chana. I kiedy straciłam nadzieję, zadzwoniła do mnie ciocia, z którą w ogóle na ten temat nie rozmawiałam i zgodziła się razem z wujkiem wystosować zaproszenie. Ktoś z kuzynów wydrukował jej mój e-mail – mówi Ewa.


Pierwsze zaproszenie nie dotarło do Ruslana. Kopia na szczęście tak. – Przyjechał z walizką, w której większość to i tak były moje rzeczy. Wyciąga je z walizki i klęczy przede mną z pierścionkiem. Pyta się, czy wyjdę za mąż. Patrzę przerażona na pierścionek, a tam mnóstwo różnych kamyczków. Myślę sobie: „Jak ja to będę nosić?”. Strasznie mi się ten pierścionek nie podobał, ale przecież nie będę tak prymitywnych uczuć okazywać i zgodziłam się. Okazało się, że Ruslan z tym pierścionkiem żartował i za chwilę wyciągnął ten właściwy – opowiada Ewa.


Nie było łatwo zdobyć kartę stałego pobytu dla Ruslana. Długo trwało przekonywanie urzędników. Przeżyli przesłuchania, kontrole w miejscu zamieszkania. Nie obyło się bez łez. Ruslan nauczył się mówić po polsku. W końcu udało się. Oboje tęsknią za Kazachstanem, ale przyznają, że w Polsce żyje się łatwiej, choć musieli zaczynać wszystko do podstaw, bez mieszkania i dobrej pracy.