Ludzie Roku 2013

ks. Tomasz Jaklewicz /Franciszek Kucharczak /Andrzej Grajewski /Jacek Dziedzina

publikacja 31.12.2013 14:41

Według redakcji "Gościa Niedzielnego" są to:

Ludzie Roku 2013   ETTORE FERRARI /EPA/pap Benedykt, który dał Franciszka

Podziwiam papieża Franciszka i dziękuję Bogu za nową energię, którą daje Kościołowi. Ale nie zapominam o tym, że nie byłoby Franciszka bez odwagi i mądrości Benedykta XVI.

Cieszę się, że papież Franciszek został Człowiekiem Roku tygodnika „Time”. Choć kiedy słyszę, że w rankingu pokonał Miley Cyrus (gwiazdeczka, która wsławiła się wyjątkowo wyuzdanym występem na MTV Video Music Awards 2013) czy Baracka Obamę (walczący z Kościołem zwolennik aborcji, jeden z najbardziej nieudolnych prezydentów w historii USA), to takie wyróżnienie staje się dla mnie niejednoznaczne. Tak działa nasz świat. Wszystkich wrzuca do jednego globalnego worka, wyróżnia lub poniża ludzi według własnych marketingowych reguł gry. „To, co czyni tego papieża wyjątkowym, to tempo, w jakim poruszył wyobraźnię milionów ludzi, którzy w ogóle utracili nadzieję, jeśli chodzi o Kościół” – tak uzasadniano tytuł. Dodajmy, że to samo wyróżnienie dostali kiedyś Jan XXIII (1962) i Jan Paweł II (1994 r.). Popularność papieża może bez wątpienia być szansą na zdobycie dla Chrystusa nowych ludzi. Wierzę mocno, że tak się stanie. A jednak za bohatera minionego roku uważam Benedykta XVI. Dlaczego? Przede wszystkim za jego pokorę i odwagę podjęcia decyzji, której – powiedzmy to szczerze – nikt praktycznie nie brał pod uwagę (mimo że teoretycznie zawsze było wiadomo, iż jest ona możliwa). Umieć zejść ze sceny, przyznać się do swojej niemocy, która nie pozwala iść dalej, zgodzić się z tym, że jestem tylko sługą, który spokojnie może być na swoim stanowisku zastąpiony przez kogoś innego – tego typu cnoty nie są w dzisiejszych czasach premiowane. A przecież jest w nich coś na wskroś ewangelicznego, jest w nich autentyczna wielkość. Benedykt XVI mówił, że podjął swoją decyzję z głębokim przekonaniem, że taka jest Boża wola.

To wielka lekcja wolności i godności, zgody na przemijanie, na starość, oraz poddania się Bogu. Jest w tym geście klasa Człowieka, której wielu ujadających na niego zajadle chłystków z mikrofonami kompletnie nie rozumie. Ilość głupstw i niesprawiedliwych ocen wypowiedzianych o Benedykcie przez media przekroczyła standardowy poziom niechęci do katolicyzmu. Byłoby czymś smutnym, gdyby katolicy kupili ten czarny PR. Jestem głęboko przekonany, że był to wielki pontyfikat, który w dużym stopniu przygotował „rewolucję Franciszka”. Było to zaproszenie do pójścia w głąb, do odkrycia piękna i żywotności katolickiej tradycji. Było to wezwanie do pokornego klęknięcia przed Bogiem, uznania Go za Stwórcę, za Prawdę i za Miłość, której świat dać nie może. W Kościele zawsze obecne są dwa kierunki, które stanowią o jego istocie. To Jezusowe: „Przyjdźcie do Mnie” oraz „Idźcie na cały świat”. Przyjdźcie i idźcie. Benedykt XVI był papieżem, dzięki któremu usłyszeliśmy mocniej: „Przyjdźcie do Mnie”. Od Franciszka słyszymy wezwanie: „Idźcie”. I bardzo dobrze. Ale nie wolno tych kierunków przeciwstawiać. Choć zawsze pierwsze jest owo: „Przyjdźcie do Mnie”, bo tylko będąc napełnionym przez Boga, można iść do świata, by proponować innym to, co mamy od Niego. Papież Benedykt zostawił po sobie nauczanie, z którego jeszcze długo będziemy czerpać. Jego teologia przypomina średniowieczną katedrę, w której harmonia wiary i rozumu tworzy niezwykłą syntezę. To on wziął na siebie ciężar oczyszczania Kościoła z grzechów związanych z pedofilią duchownych. Chciał, byśmy w liturgii odzyskali poczucie sacrum. Swoim gestem rezygnacji z urzędu przeprowadził niezwykłą katechezę o Kościele. Pokazał, że papież wcale nie jest najważniejszy, że Kościołem rządzi Ktoś Inny. Franciszka zawdzięczamy w dużym stopniu Benedyktowi XVI. Choć usunął się w cień, nie możemy o nim zapomnieć.

Ludzie Roku 2013   jakub szymczuk /gn Ta straszna mama Wojtka

Największy postrach lobby aborcyjnego ma sympatyczną twarz mamy dwojga dzieci, w tym niepełnosprawnego chłopczyka.

Sejm, przedpołudnie 27 września 2013 r. Zbliża się głosowanie nad projektem ustawy o zakazie aborcji eugenicznej, popartym podpisami blisko 450 tys. Polaków. Przedstawiciele Inicjatywy Ustawodawczej Stop Aborcji są oskarżani o najgorsze rzeczy. Ich wniosek to ponoć „najbardziej represyjny, okrutny i szkodliwy projekt, jaki można sobie wyobrazić”, który „skazuje kobiety na ocean cierpień”. W imieniu wnioskodawców na mównicy staje Kaja Godek. Lobby aborcyjne ma z nią potężny problem: nie może jej zbyć ulubionym zarzutem, że nie jest kobietą albo że nie jest matką, lub że nie wie, co to znaczy mieć „takie” dziecko. Bo Kaja Godek jest matką dziecka z zespołem Downa. A co gorsza, jest opanowana, wie, czego chce, i potrafi to jasno formułować. Oskarżona przez Armanda Ryfińskiego o podłość, mówi spokojnie: „Dla mnie podłością jest nieprzyznawanie prawa do życia chorym dzieciom. Pan się urodził bez zespołu Downa przypadkiem – to nigdy nie jest tak, że to jest nasza zasługa. I pan, który nie ma zespołu Downa, odmawia prawa do życia dzieciom z zespołem Downa”. Wobec miażdżącej precyzji Kai Godek lewica reaguje furią, padają inwektywy, zarzuty, że kłamie, że się „lansuje”. – Prokurator powinien aresztować tę kobietę! – piekli się w kuluarach Janusz Palikot. Ostatecznie posłowie, głównie za sprawą PO, odrzucili projekt. Ale wysiłek włożony w jego przygotowanie nie poszedł na marne. Bo choć w Sejmie rzadko liczą się argumenty, to jednak można trafić do ludzi spoza Sejmu. I tego dokonała Kaja Godek. Jej mocne i celne słowa przemówiły do sumień wielu obserwatorów tamtej debaty. Ale jeszcze mocniej podziałał przekaz pozawerbalny. Bo to był niezwykły widok: młoda kobieta, samotnie stawiająca czoła tłumowi wściekłych polityków, starych wyjadaczy, speców od propagandy. Było w tym coś metafizycznego.

Chwilami jakby odsłaniało się tam drugie dno, jakby prawdziwa, duchowa przyczyna irracjonalnej zajadłości w obronie odrażającej zbrodni. Skąd się ta kobieta wzięła? Mariusz Dzierżawski z Fundacji Pro opowiada, że z tak zwanego przypadku. Jakieś dwa lata temu przechodząc koło Szpitala Bielańskiego, wyraziła swoje poparcie dla stojącej tam pikiety antyaborcyjnej. Poproszona o napisanie tego na stronie stopaborcji.pl, zgodziła się niechętnie: „Ale bez nazwiska”. Nieco później znów odbywała się pikieta. Była tam „Wyborcza” z fotoreporterem. – Nagle widzę, idzie kobieta w zaawansowanej ciąży. Myślę: pewnie to ustawka. Ona na widok zdjęcia z wyabortowanym dzieckiem zemdleje i zacznie się afera – opowiada Dzierżawski. Ale nie. Podeszła do niego i przedstawiła się: „Jestem Kaja, mama Wojtka”. Potem powiedziała do kamery, co myśli o aborcji – i było widać, że ma dużo do powiedzenia. „Ja się do mediów nie nadaję” – opierała się jednak. Już niebawem okazało się, że się nadaje, gdy wystąpiła w dyskusji o aborcji eugenicznej w programie Tomasza Lisa. Została tam zaproszona jako autorka listu do ministra Gowina, w którym opisała, jak w szpitalach podsuwa się „wyjście” kobietom w „takiej” ciąży. Jej świadectwo zamknęło usta obecnym w studiu czołowym feministkom. Skonsternowana Wanda Nowicka próbowała wyrazić „szacunek dla decyzji” urodzenia chorego dziecka. – Proszę mi nie mówić o decyzji – odpaliła Kaja Godek. – Jeżeli pani codziennie chodzi wokół swojego dziecka i go nie zabija, to pani nie podejmuje decyzji, że go nie zabije. Pani zachowuje się normalnie – wyjaśniła tę prostą rzecz „marszałkini”, zbierając burzliwe oklaski. Zresztą po każdej wypowiedzi oklaskiwano ją. I to jest znamienne. Bo ludzie wcale nie popierają zła, jakim jest aborcja, kiedy zobaczą, że to zło. A Kaja Godek pomogła Polakom to zobaczyć.

Ludzie Roku 2013   jakub szymczuk /gn Gest Gowina

Przesądzając o odrzuceniu projektu ustawy o związkach partnerskich, Jarosław Gowin nie tylko rzucił wyzwanie lewicowemu skrzydłu Platformy i premierowi, ale także wstrzymał prace nad niebezpiecznym pomysłem  wymierzonym w rodzinę.

Są chwile w życiu polityka, kiedy w jednym momencie musi się określić, położyć na szali cały swój autorytet oraz karierę. Jego zachowanie może wówczas wpłynąć nie tylko na wynik jednego czy drugiego głosowania parlamentarnego, ale decyduje o powstaniu nowej sytuacji politycznej. W moim przekonaniu takim momentem w polskiej polityce w roku 2013 było głosowanie przez Sejm nad projektem ustawy o legalizacji związków partnerskich, zgłoszonym przez posła Platformy Obywatelskiej Artura Domina. Na tym, aby projekt nie przepadł w pierwszym czytaniu, zależało nie tylko szefowi klubu, ale także premierowi Donaldowi Tuskowi. Choć był chory, stawił się tego dnia w Sejmie. Zabrał także głos po wystąpieniu ministra sprawiedliwości Jarosław Gowina, który w krótkim rzeczowym wystąpieniu stwierdził, że projekt jest niekonstytucyjny i powinien zostać odrzucony w pierwszym czytaniu. Wyraźnie poddenerwowany Tusk replikował, że słowa Gowina to tylko jego prywatna opinia. Zaapelował do posłów swej partii, aby nie odrzucali tego projektu. Nic jednak nie wskórał, gdyż wielu posłów Platformy po słowach Gowina wymówiło posłuszeństwo swemu liderowi i zagłosowało za odrzuceniem tego projektu, podobnie jak posłowie prawicy, którzy nie zostawili na nim suchej nitki. Projekt przepadł i choć później powstał wewnątrz Platformy zespół do opracowania jego nowej wersji, najwyraźniej na jakiś czas został zdjęty z agendy politycznej. Premier Tusk prawdopodobnie nie zaryzykuje przed wyborami podobnej dyskusji, aby nie pogłębiać i tak widocznych podziałów w swoim klubie. Może do niego wrócić w nowej konfiguracji politycznej, gdy będzie tworzył wspólny front z SLD, co wydaje się bardzo prawdopodobne. W dłuższej perspektywie widać, że tamto głosowanie miało znaczące konsekwencje – zarówno w wymiarze politycznym, jak i moralnym. Uruchomiło procesy, które zakończyły się odejściem Gowina z Platformy i stworzeniem przez niego nowego ugrupowania Polska Razem. Jeśli okrzepnie i zbuduje program na miarę wyzwań stojących przed Polską, może się stać języczkiem u wagi w przyszłym parlamencie.

Ważniejsze jednak od skutków politycznych są moralne konsekwencje tamtego zachowania Gowina. Odrzucony projekt ustawy był nie tylko korektą istniejących przepisów, jak przekonywał jego autor. W istocie burzył obowiązujący w Polsce porządek prawny w odniesieniu do rodziny oraz rodzicielstwa. W sposób oczywisty otwierał także furtkę do legalizacji związków homoseksualnych ze wszystkimi tego konsekwencjami w przyszłości, łącznie z żądaniem prawa do adopcji dzieci. Związek partnerski w tym projekcie określony został bowiem jako związek dwóch pełnoprawnych osób fizycznych. Oznaczało to, że prawo do zawarcia takiego związku przysługuje zarówno parom heteroseksualnym, jak i homoseksualnym. Cały obszar proponowanych w ustawie regulacji, m.in. związanych z dziedziczeniem oraz szeregiem innych uprawnień, przysługujących dotąd wyłącznie małżeństwom, zostałby rozszerzony na związki partnerskie. Oznaczałoby to degradację małżeństwa jako trwałego związku kobiety i mężczyzny, cieszącego się prawami i przywilejami oraz chronionego art. 18 Konstytucji RP. Dlatego uważam, że było to najważniejsze głosowanie sejmowe w 2013 roku. Swoim zachowaniem Jarosław Gowin pokazał, że potrafi być politykiem wiernym swoim zasadom, który nie trzyma się ministerialnego krzesła za wszelką cenę. Wykazał się przy tym skutecznością, walnie przyczyniając się do likwidacji szkodliwego pomysłu legislacyjnego. Teraz przed nim trudne zadanie zabudowania przestrzeni między Platformą a PiS. Jeśli temu podoła, może doprowadzić do utworzenia prawicowej koalicji w przyszłym parlamencie.

Ludzie Roku 2013   Bartłomiej Zborowski /PAP Jak sklonować Orbána?

Śledząc drogę Victora Orbána, można stać się zwolennikiem klonowania ludzi.

Węgierski premier praktycznie co 12 miesięcy mógłby zostawać człowiekiem roku. I nie ma w tych peanach cienia bałwochwalstwa. To raczej zwykła zazdrość, że Węgrzy mają prawdziwego gospodarza, a nie albo marionetkowego premiera sterowanego z tylnego siedzenia, albo wprawdzie ideowca, ale trochę cynicznego, trochę też nieradzącego sobie z równie cynicznymi współpracownikami, albo wystraszonego woźnego, najpewniej czującego się w uścisku to zachodnich, to wschodnich białych kołnierzyków. Zazdrość tym większa, że alternatywy na horyzoncie nie widać.

Odkąd Orbán przejął władzę na Węgrzech, nie przestaje imponować konsekwencją, z jaką wyprowadza swój kraj z zapaści gospodarczej, zafundowanej najpierw przez dziesięciolecia komunizmu, a potem pogłębionej przez „demokratycznych” socjalistów. Konsekwencja Orbána imponuje z dwóch powodów. Po pierwsze przeprowadził reformy wewnętrzne pod nieustannym obstrzałem międzynarodowych instytucji, od UE po Międzynarodowy Fundusz Walutowy, które rozpętały prawdziwą histerię, gdy premier małego państwa, zamiast zachowywać się jak „prawdziwy Europejczyk”, zaczął robić wszystko po swojemu. Po drugie konsekwencja Orbana nie jest tylko prężeniem muskułów, ale przynosi wymierne efekty. Odczuwają je na przykład rodziny: wprowadzone na Węgrzech ulgi podatkowe na dzieci są takie, że posiadająca trójkę dzieci rodzina o przeciętnych dochodach praktycznie nie płaci podatku dochodowego!

W tym roku tytuł człowieka roku należy się Orbánowi za… zapowiedź zamknięcia stałego przedstawicielstwa Międzynarodowego Funduszu Walutowego w Budapeszcie.

Do końca roku Węgry miały spłacić (przed terminem) ostatnią ratę pożyczki zaciągniętej w Funduszu przez poprzedników. I  nie zamierzają już więcej uzależniać się od instytucji, która wypracowała skuteczny mechanizm wciągania państw w spiralę zadłużenia, hamującą ich rozwój i tworzącą z nich kolonie międzynarodowej finansjery. „Bycie na cudzym to wstyd” – powtarzał premier Victor Orbán. Od 2010 r. jego relacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym były nieustanną próbą sił. Zaraz po przejęciu władzy, chcąc utrzymać w ryzach deficyt budżetowy, rząd Orbána wprowadził podatek bankowy. MFW i UE powtarzały, że podatek ten zabiera pieniądze z gospodarki i zbytnio obciąża węgierski sektor bankowy. Orbán przekonywał, że banki, także te, których centrale znajdują się poza Węgrami, też muszą wziąć na siebie ciężar walki z kryzysem. I że MFW nie będzie dyktował suwerennemu państwu, jak ma prowadzić politykę finansową. Szantaż ze strony międzynarodowej finansjery był ogromny. Mimo to Orbán postawił na swoim.

„Od wielu dziesięcioleci nie byliśmy tak potężni jak dzisiaj i nie mieliśmy tak wielu środków politycznych, konstytucyjnych i ekonomicznych do uwolnienia się od zależności” – mówił ponad rok temu Orbán w czasie obchodów rocznicy węgierskiej rewolucji z lat 1848–1849, skierowanej przeciwko rządom absolutnym Habsburgów. Jego zdaniem ci, którzy wzięli udział w powstaniu, już wtedy rozumieli, że niepodległość Węgier zależy od niezawisłości gospodarki. „Bank narodowy Węgier będzie niezależny tylko pod warunkiem, że będzie bronił węgierskiej gospodarki przed interesami zagranicy” – dodawał Orbán przy głośnym aplauzie tysięcy Węgrów zebranych pod siedzibą parlamentu. A w jednym z wywiadów określił MFW jako „zwykły bank”, któremu zależy tylko na tym, by rząd Węgier zniósł podatek od banków i w zamian opodatkował własnych obywateli. Jak to możliwe, że w duszącej się własną poprawnością polityczną Europie uchował się taki Orbán?