Misja specjalna

ks. Tomasz Lis

GN 46/2013 |

publikacja 14.11.2013 00:15

Od ponad 60 lat pracuje w Zambii, opiekując się dziećmi w sierocińcu Kasisi. Jej uśmiech i dobre rady sprawiają, że najstarsi i najbardziej zbuntowani chłopcy lgną do niej jak do mamy i babci.

Misja specjalna ks. Tomasz Lis Siostrom pomagają mamis, czyli miejscowe opiekunki do dzieci

 - Kiedyś byłam w Piekarach Śląskich na spotkaniu misjonarzy i misjonarek. Każdy opowiadał, jak rodziło się jego misyjne powołanie. Jedni mówili, że czytali gazety misyjne, inni oglądali filmy, a ja nie miałam takiej pobożnej opowieści i gdy przyszła na mnie pora, powiedziałam, że moje powołanie zawdzięczam Stalinowi – wspomina s. Jolanta pracująca w sierocińcu w Kasisi, w Zambii. Jest najstarszą z sióstr służebniczek starowiejskich pracujących tym miejscu. Na spotkanie przychodzi w asyście kilkunastoletnich chłopców. Prowadzi ich pod rękę i coś tłumaczy. – Miałam 19 lat, gdy zaczęłam pracować w sierocińcu. Wtedy nie wiedziałam nawet, jak przygotować mleko dla niemowlaków. Jeśli ktoś myśli, że w sierocińcu nie ma miejsca na radość i uśmiech, grubo się myli. Tu każdy dzień jest wielkim sukcesem, a smutnych chwil nawet nie staram się pamiętać, bo po co – mówi s. Jolanta.

Z łagru na misję

70 lat temu wraz z mamą i rodzeństwem przybyła do Afryki na tereny kolonii brytyjskich, gdzie ulokowano rodziny żołnierzy gen. Andersa, które wypuszczono z sowieckich łagrów. – Na początku 1940 r. deportowano nas z całą rodziną spod Tarnopola na Sybir. Trafiliśmy do łagru, gdzie przeżyliśmy wielką gehennę z głodu i zimna. Po podpisaniu układu o tworzeniu polskiej armii zwalniano nas i przez Azję Wschodnią trafiliśmy do Tanzanii, do obozu przejściowego w Tangerze. Było tam około 5 tys. Polaków. Tutaj spotkałam się z siostrami ze Śląska i patrząc na ich pracę, zastanawiałam się, czy i ja nie mogłabym być zakonnicą. O dziwo siostry nie poleciły mi swojego zgromadzenia, tylko wskazały na siostry służebniczki, które pracowały w Rodezji Południowej (obecne tereny Zambii). Napisałam list i otrzymałam zaproszenie. Tak trafiłam do Kasisi – opowiada s. Jolanta. W tej misyjnej wiosce, założonej ponad 100 lat temu przez jezuitów, dziś funkcjonuje dom dziecka, w którym siostry opiekują się ok. 250 sierotami. Jest też centrum formacyjne, szkoły dla chłopców i dziewcząt oraz misyjna parafia prowadząca rozległą farmę rolną. – Gdy wojna dobiegła końca, zaczęto likwidować polskie obozy. Mama wraz z rodzeństwem wracała do kraju i chciała, abym wróciła i ja, jednak moja przełożona stwierdziła, że nowicjuszki zostają. Sióstr było mało, a tu cały sierociniec i praca na wioskach w buszu jako pomoc misjonarzom. Do dziś pamiętam jeden z takich wyjazdów do jednej z wiosek. Pojechałam rowerem i na obrzeżach wioski spotkałam starca. Był chory. Dałam mu aspirynę i zaczynam rozmowę, czy nie chciałby się ochrzcić. On na to, że chętnie. Więc wzięłam wodę i go ochrzciłam. Dumna z ewangelizacyjnego sukcesu, wróciłam do misji i pochwaliłam się o. Adamowi Kozłowieckiemu SJ, który wtedy posługiwał w Kasisi. A on poklepał mnie po ramieniu, uśmiechnął się i mówi: „Gratuluję, jest siostra czwartą osobą, która go ochrzciła. On na chrzest zgadza się zawsze, gdy czegoś potrzebuje” – opowiada zakonnica. Dziś prawie każdy w okolicach stolicy Lusaki rozpoznaje „niebieskie siostry”, które kojarzone są przede wszystkim z prowadzonym domem dziecka. Sierociniec w Kasisi to jedna z największych tego typu placówek w Zambii. – Gdy zaczynałam pracę, był to skromny domek, mieliśmy tylko kilka pokoi dla dzieci, a one spały na kartonowych pudełkach. Może nie było dla nich komfortowych warunków, ale była wielka miłość sióstr i gotowość, by walczyć o życie każdego dziecka – dodaje.

Z sercem bez granic

Od tamtego czasu zmieniła się w Kasisi jedna rzecz. Dziś sierociniec to cały szereg domków, w których mieszkają w swoich grupach wiekowych zambijskie sieroty. Na jednym z dziedzińców gwar, po kolacji i wieczornej kąpieli pod okiem wspólnej mamy trwają jeszcze zabawy. – Dopiero jak zajdzie słońce, można dzieci przekonać do pójścia spać – tłumaczy s. Maria. Gdy odwiedzamy kolejny dom z około trzyletnimi maluchami, spotykamy jej siostrę bliźniaczkę Joannę. – Dzieciaki raczej nas nie mylą, ale jak już się pomylą, to lepiej dla nich. Nie tęsknią tak, jak nie ma jednej z nas, a w pobliżu jest druga – dodaje z uśmiechem. Każda z sióstr zna imię każdego dziecka, od kilkumiesięcznych do tych już prawie całkiem dorosłych. – Czy mama może nie znać imienia swoich dzieci? – dziwi się siostra Mariola, szefowa całego sierocińca. W jej pokoju, na głównym miejscu stoi majestatyczny drewniany słoń. – To specjalny słoń dla szczególnych dzieci – tłumaczy z uśmiechem. Są chwile, kiedy jakieś dziecko wymaga specjalnej troski, nie chce jeść, tęskni, wtedy trafia na to specjalne miejsce. Siada na słoniu, czuje się wyróżnione, dostaje słodki prezent i smutek odchodzi. Zabiera go ten słoń – dodaje. Obecnie w sierocińcu przebywa blisko 250 dzieci. Najmłodsze ma cztery tygodnie, najstarszy chłopiec 21 lat. Od 1926 r., od kiedy w ośrodku pracują siostry służebniczki NMP Niepokalanie Poczętej ze Starej Wsi, swój dom znalazło tutaj około 5 tys. dzieci. – Trafiają do nas przez szpitale, policję, instytucje rządowe albo przywozi je rodzina, która po śmierci ich rodziców nie jest w stanie się nimi zająć. Jeśli jest taka możliwość, gdy dzieci już podrosną i rodzina się zgodzi, trafiają do swoich bliskich, jednak duża część zostaje u nas aż do usamodzielnienia się. Pomagamy im w zdobyciu zawodu, pracy i domu, by mogły dobrze wejść w dorosłość – tłumaczy s. Mariola. W sierocińcu pracuje pięć sióstr z Polski i cztery Zambijki oraz zespół mamis, czyli kobiet, które pomagają w codziennej trosce o dzieci, uczą narodowej kultury i tradycji. Dzięki nim w każdym domku panuje rodzinny klimat. Takich kobiet jest w sierocińcu prawie 50. – Każda z nas jak matka musi się pochylić nad dzieckiem, zrobić pranie, prasowanie i cały szereg domowych rzeczy. Robimy wszystko same, żeby dzieci to widziały. Uczymy je w ten sposób samodzielności – dodaje. Wiele dzieci wymaga specjalnej troski i medycznej opieki. Część dzieci jest obarczonych AIDS, mają także inne schorzenia lub obciążenia dziedziczne. – Dla nas każde jest kochane, jedyne i drogie. Gdy przyjeżdżają do nas goście, poznają losy tych dzieci, to często pytają, czy Bóg jest sprawiedliwy i czy może mieć jakiś plan w cierpieniu dziecka. Odpowiadam, że z każdego cierpienia Bóg może wyprowadzić jakieś dobro. Przykładem jestem ja. Mój tato zginął w wypadku, gdy miałam 16 lat. Byłam najstarsza z rodzeństwa, pełna buntu i pytań, dlaczego Bóg do tego dopuścił. Dziś wiem, że tamto moje cierpienie pozwala mi być bliżej tych dzieci. To był Jego plan. Bo dziś, gdy przychodzi do mnie dziecko i pyta: „Dlaczego?”, to mogę mu spojrzeć prosto w oczy i powiedzieć: „Rozumiem cię i wiem, co czujesz” – dodaje siostra Mariola.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.