Nie jestem kanarkiem

ks. Tomasz Lis; GN 45/2013 Sandomierz

publikacja 17.11.2013 06:00

Przeżył pobyt w obozach Auschwitz i Dachau. Potem do końca poświęcił się misjom; ponad 60 lat posługiwał na terenach obecnej Zambii. Ruszamy po śladach kard. Adama Kozłowieckiego.

 Zdjęcie archiwalne ks. kard. Adama Kozłowieckiego Zdjęcia i reprodukcje ks. Tomasz Lis /GN Zdjęcie archiwalne ks. kard. Adama Kozłowieckiego

Kasisi. Miejsce pierwszego pobytu ks. Adama. Blisko stuletnia jezuicka misja to dziś wielki kompleks ewangelizacyjny, gdzie obok siebie działają sierociniec, kilka szkół dla dzieci i młodzieży, ośrodek formacyjny i duszpasterskie centrum oraz parafia. Jak wyglądało to miejsce, gdy stanął tu przed 67 laty ks. Kozłowiecki?

Dzięki... Stalinowi?

– Przybyłam tutaj kilka lat przed ojcem Adamem. Trafiłam tu z mamą i rodzeństwem prosto z Syberii, dokąd nas zesłano w 1940 r. spod Tarnopola. Dlatego powtarzam, że moje powołanie zawdzięczam Stalinowi – uśmiecha się s. Jolanta, służebniczka starowiejska, pracująca w sierocińcu w Kasisi. – Jako rodziny żołnierzy z armii Andersa zostaliśmy ulokowani na angielskich terenach kolonialnych. Tutaj, patrząc na pracę sióstr pomagających emigrantom, postanowiłam zostać jedną z nich. Do Kasisi przybyłam pod koniec wojny jako nowicjuszka. Od tamtego czasu opiekuję się naszymi skarbami w sierocińcu – dodaje siostra.

Aż trudno uwierzyć, że najstarsza siostra opiekuje się w domu dziecka najstarszymi chłopcami, tymi zbuntowanymi, którzy „wiedzą wszystko lepiej“ i już uważają się za dorosłych. Spotykamy ją, gdy dwóch nastolatków prowadzi ją pod rękę, żywo z nią dyskutując w jednym z tutejszych języków. – Gdy ks. Adam przybył tutaj, od razu uczył się rdzennych języków. Patrzyłam, jak od pierwszych dni pobytu chodził między domami w okolicznej wiosce i próbował rozmawiać z jej mieszkańcami. On miał jezuickie książki, z których się uczył tego języka. Poprosiłam więc i ja siostrę przełożoną, abym także mogła się uczyć. Dostałam odpowiedź: „A co? Siostra zamierza spowiedzi słuchać? Najpierw trzeba dzieci dopilnować, potem języka się uczyć”. Nie dałam za wygraną. Przebywając z wychowankami, powoli, jak ks. Kozłowiecki, uczyłam się języka. Jako pierwszej nauczyłam się modlitwy przed jedzeniem, którą dzieci znały doskonale – opowiada s. Jolanta.

Menedżer potrzebujących

Niewątpliwie, umiłowanym miejscem ks. kard. A. Kozłowieckiego była misja w Chingombe, gdzie chciał być nawet pochowany. Jednak pierwszą placówką, w której rozpoczął misyjne dzieło, były szkoły w Kasisi. – Po przybyciu został, jakby dziś powiedzieć, menedżerem kilku szkół w samej misji oraz kilku okolicznych placówek. Wtedy były to szkoły podstawowe, w których uczono fundamentalnych rzeczy: pisać i czytać w języku angielskim, matematyki i innych elementarnych przedmiotów. Zadaniem ks. Kozłowieckiego było zbieranie personelu, szkolenie nauczycieli oraz dbanie o same budynki i plan edukacji. To pierwsze misyjne zadanie, troska o edukację, odbiło się na całej późniejszej jego działalności. Nawet już jako arcybiskup wciąż podkreślał, że poza przekazem wiary jednym z najważniejszych zadań misjonarza jest praca nad edukacją Afrykańczyków – opowiada ks. Władysław Kondrat SJ, pracujący obecnie na misji w Kasisi.

Dziś zadanie ks. Kozłowieckiego w tamtejszych szkołach kontynuuje ks. Antoni Baranowski, prowadząc katechezę w kilkunastu dziewczęcych i chłopięcych klasach. – Obecna praca to już zbieranie owoców pracy kilku pokoleń misjonarzy. Zambijczycy to religijni ludzie, nie możemy ich odbierać jako ludzi zakorzenionych w swoich dawnych wierzeniach. Ich żywą wiarę można zobaczyć podczas niedzielnych Mszy św., kiedy pełni radości śpiewem i tańcem uwielbiają Boga. Poza pracą w szkole dalej naszym misyjnym zadaniem jest odwiedzanie położonych w buszu wiosek, prowadzenie tam katechez i udzielanie sakramentów. Wędrując po tych wioskach, stąpamy po śladach, jakie zostawił tutaj ks. Kozłowiecki. Z opowiadań innych jezuitów wiemy, że on ciągle był w ruchu, nie mógł siedzieć bezczynnie, chciał być zawsze wśród ludzi – opowiada ks. Antoni. Gdy w 1989 r., podczas wizyty Jana Pawła II w Zambii, ks. Kozłowiecki przybył do Lusaki, chciano, by pozostał na dłuższy wypoczynek w domu biskupim. Wtedy miał stwierdzić: „Nie jestem kanarkiem, by siedzieć w pięknej klatce. Wracam do swoich” i, oczywiście, wrócił do misji w buszu.

Cztery chrzty

Ci, którzy mieli możliwość spotkać kard. Adama Kozłowieckiego, podkreślają, że niezależnie od pełnionych stanowisk, funkcji i godności kościelnych zawsze był człowiekiem niezwykle pogodnym i lubiącym żarty, które pozwalały zapomnieć o trudach i zyskiwały mu rzeszę przyjaciół. – Gdy jako młoda zakonnica pojechałam do wioski i spotkałam jednego ze starszych plemienia złożonego chorobą, zapytałam, czy nie chciałby się ochrzcić. On przytaknął, więc pełna radości ochrzciłam go. Gdy dumna wróciłam do Kasisi i opowiedziałam o swoim ewangelizacyjnym sukcesie ks. Adamowi, on poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Gratuluję, jest siostra czwartą osobą, która go ochrzciła. On na chrzest zgadza się zawsze, gdy czegoś potrzebuje” – opowiada siostra Jolanta.

Sam ks. Kozłowiecki, opowiadając o swoim życiu i nominacji na biskupa Lusaki, miał stwierdzić: „Miałem świetne kwalifikacje, by być biskupem: żadnego przygotowania i sześć lat kryminału w obozach”. Zaś pytany o lata obozowe, często wspominał: „Kiedy mnie pytają, jak ja to przetrwałem, zwykle mówię jasno: kradłem, kłamałem i nie spowiadałem się z tego. Wtedy nie mówiło się »ukradłem«, tylko »zorganizowałem«”. Swoim kolegom misjonarzom jako jedną z metod udanej ewangelizacji doradzał bycie pogodnym. – Wspominam go jako zawsze radosnego, umiał najpierw słuchaczy rozbawić, zyskać ich sympatię, a dopiero potem podejmował poważne tematy. Nigdy nie zaczynał rozmowy prosto z mostu – wspomina ks. Władysław Kondrat.

Niestrudzony misjonarz Afryki spoczął na przykatedralnym cmentarzu. Skromny pomnik nagrobny jest jakby charakterystyką jego życia. Nie chciał błyszczeć nawet wtedy, gdy powierzono mu kierowanie archidiecezją w Lusace. Gdy Zambia dążyła do uzyskania niepodległości, wspierał starania pierwszego prezydenta Kaundy, a następnie także władzę duchową przekazał w ręce miejscowych, prosząc Stolicę Apostolską o przyjęcie jego osobistej rezygnacji. Jednym z najpiękniejszych pomników po ks. kard. Kozłowieckim jest rozpoczynający funkcjonowanie szpital na przedmieściach Lusaki nazwany jego imieniem.

Z Ewangelią w kulturę

Dorota Olędzka, wolontariuszka pracująca w Lusace z dziećmi ulicy

– Jestem tutaj z inną misjonarką, która zajmuje się bezdomnymi dziećmi. Zabieramy je opuszczone prosto z ulicy, dajemy dom, zapewniamy szkołę i jeśli nie znajdziemy im bliskich lub rodziny zastępczej, pomagamy, aby wystartowały w dobrą dorosłość. Na początku nie było łatwo, ale teraz to uliczne środowisko zaakceptowało mnie i oni sami wiedzą, że jestem tutaj, by im pomóc. Naszym zadaniem jest przywrócenie tym dzieciom życia w normalnym społeczeństwie, nauczenie pozytywnych postaw, wyuczenie dobrego zawodu. Dysponujemy jednym domem w samej Lusace i farmą edukacyjną poza stolicą.

ks. Krzysztof Rychcik, misjonarz, salezjanin

– Pracuję w Zambii od 27 lat. Naszym zadaniem jest troska o dzieci i młodzież, które, aby mieć szansę na normalny start w dorosłe życie, potrzebują zdobycia dobrego i konkretnego zawodu. Dlatego od początku naszej posługi zakładamy szkoły zawodowe, średnie i college, gdzie mogą zdobyć wiedzę teoretyczną i praktyczną w odpowiednich zawodach. Wciąż pojawiają się nowe wyzwania i zagrożenia. Jednym z nich są sekty, które wciągają młodych, obiecując materialny dobrobyt. Innym wyzwaniem jest wchodząca dość ostro konsumpcyjna kultura europejska, która pokazuje negatywne wzory zachowań czy fałszywe ideały postępowania.

s. Teresa, boromeuszka posługująca w hospicjum dla chorych na AIDS

– Problem AIDS w Zambii jest wciąż duży. Źle jest prowadzona polityka profilaktyczna. Osobistą tragedią zarażonych nie jest sama choroba, ale to, że bardzo często są odrzucani nawet przez najbliższych. W naszym hospicjum chcemy zapewnić im rodzinną atmosferę; dom, a nie szpital. Mimo choroby są bardzo pogodni i religijni, co pomaga pokonać im bardzo ciężkie chwile. Wiele osób zastanawia się, czy nie boję się zakażenia. Najpierw się bałam, ale teraz nie. Oczywiście, jestem ostrożna, ale wiem, że to, co robię, robię dla najbardziej odrzuconych, w których kryje się oblicze Boga. Tego oblicza nie można odrzucić.

s. Audrey Ngao Mwale, służebniczka starowiejska z Zambii

– Najważniejszą rzeczą w pracy misyjnej jest inkulturacja – to podkreślał często ks. Kozłowiecki. Nie wolno zapomnieć, że Kościół wciela Ewangelię w kulturę, a nie odwrotnie. Nie można zabrać ludziom tej kultury, z której się wywodzą. Pierwsi misjonarze nie czuli tego, np. zabraniali grać podczas liturgii na bębnach, twierdząc, że to pogański zwyczaj. Dziś nasza liturgia jest pełna elementów afrykańskich, poprzez które wychwalamy Najwyższego. Drugą ważną rzeczą jest język rodzimy. Często ludzie żyjący w buszu nie do końca znają angielski i trudno im zrozumieć pełnię Ewangelii, gdy zaś słyszącą w swoim języku, łatwiej im na nią odpowiedzieć żywą wiarą.