Rozmawiałem ze świętym

Andrzej Kerner; GN 45/2013 Opole

publikacja 19.11.2013 06:00

Z abp. Alfonsem Nossolem o wizycie u Benedykta XVI w klasztorze Mater Ecclesiae oraz spotkaniu z papieżem Franciszkiem rozmawia Andrzej Kerner.

Rozmawiałem ze świętym Henryk Przondziono / Agencja GN To jest coś tak wyjątkowego, że człowiek wychodzi po spotkaniu z nim jakby przemieniony, niesiony jego wzniosłymi myślami, w których jest tyle prawdy esencjalnie ujętej, rozważanej i realizowanej w miłości: Veritas in Caritate.

Andrzej Kerner: Z jakimi myślami leciał Ksiądz Arcybiskup na spotkanie z długoletnim przyjacielem, emerytowanym papieżem Benedyktem XVI?

Abp Alfons Nossol: Byłem niesiony myślą, że będzie to spotkanie historyczne. Bo do południa spotkałem się z papieżem urzędującym – Franciszkiem, a po południu – byłem u papieża emerytowanego. Dotychczas takiej możliwości nie było, żeby spotkać się z dwoma papieżami. Wykorzystałem okazję, bo zawsze w środę jest audiencja generalna. Pochodzący z naszej diecezji ks. prałat Grzegorz Erlebach, audytor Trybunału Roty Rzymskiej, załatwił mi miejsce – było jeszcze jedno wolne – w Domu św. Marty, gdzie mieszka i urzęduje papież Franciszek. Po audiencji Franciszek przyjmuje wszystkich obecnych biskupów. Rozmawialiśmy dość długo po włosku, byłem jedynym biskupem z Polski, ucieszył się. Najbardziej jednak był rozbawiony, kiedy mu powiedziałem, że teraz jestem szczęśliwym biskupem.

Zapytał: a dlaczego dopiero teraz? – „Bo teraz jestem emerytem!”, odpowiedziałem. Tak szczerze, radośnie się roześmiał na te słowa! Utkwiło mu to w pamięci. Nazajutrz rano, kiedy wracałem ze Mszy, którą odprawiałem przy grobie bł. Jana Pawła II, stanąłem przy drzwiach do stołówki Domu św. Marty, a papież Franciszek wychodził z zakrystii. Zdziwiłem się – żadnej straży nie było w holu. Podszedł do recepcjonistki, życzył jej dobrego dnia, a potem podszedł do mnie i powitał: „O, to jest szczęśliwy biskup”. Spytał, jak się spało, jak długo jeszcze będę w Rzymie i zaprosił na śniadanie. Ale śniadanie zjadł już z grupą młodszych księży, widać, że było połączone z roboczym spotkaniem – bez żadnego protokołu, odbywało się zupełnie swobodnie. Dla mnie było to naprawdę historyczne przeżycie i wydarzenie, że mogłem być przyjęty przez dwóch papieży. I nie była to żadna wizyta robocza, ściśle zaplanowana, ale naprawdę luźna, szczera – taka w pełni emerycka.

Jak doszło do tego spotkania? Benedykt XVI przyjmuje przecież niewielu gości…

Napisałem list z życzeniami urodzinowymi do abp. Georga Gänsweina, sekretarza Benedykta XVI i jednocześnie prefekta Domu Papieskiego. Zapytałem też o możliwość odwiedzin Benedykta XVI, bo bardzo mi na tym zależało. Gänswein bardzo szybko odpowiedział mi przez e-mail, że jest taka możliwość. Po ustaleniu terminu poleciałem do Rzymu i już na audiencji generalnej abp Gänswein poinformował mnie, że wszystko jest załatwione: gwardia szwajcarska wie, żandarmeria wie i bez wielkich ceregieli mnie dopuszczą. Szwajcarzy zresztą znają mnie z dawniejszych czasów.

Pod koniec września br. Benedykt XVI w pewien sposób przerwał milczenie, pisząc list do włoskiego ateisty Piergiorgia Oddifreddia. Nad czym teraz pracuje papież emeryt?

Z rozmowy wynikało, że mocno zajmuje go chrystologia. Ale nie zeszliśmy na tematy jego planów czy bieżącej sytuacji. Chciał pozostać w naszym wspólnym świecie wspomnień przeszłości. Przypominał wszystkie spotkania, pytał o swoją „katedrę” w Choruli, pamiętał wiele nazwisk. Bardzo wspominał spotkanie na jubileuszu ks. Gajdy w Krowiarkach. Przecież wtedy nikt tam nie wiedział, że przywiozę prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Duża część rozmowy skoncentrowana była na naszym uniwersytecie. Benedykta XVI bardzo interesowało, czy spełnił on pokładane w nim nadzieje. Bardzo się ucieszył, kiedy potwierdziłem. Bo dawniej jedyną instancją integracyjną w aspekcie etnicznym, a nawet narodowościowym był Kościół. A teraz w uniwersytecie otrzymaliśmy drugą, bardzo skuteczną pomoc w integracji Śląska Opolskiego. Universitas ma to do siebie, że całościowo scala, łączy i ukazuje twórczo kierunek rozwoju. Choć mnie oczywiście interesowały niektóre sprawy obecne, to uszanowałem jego ukierunkowanie dyskusji i nie nalegałem, żeby się przeniosła na inne tematy, inne tereny. Słowem – pozostaliśmy w świecie wspomnień. Ale dowiedziałem się, że jeszcze może dużo pracować, że dyktuje, choć publikował nie będzie. Co ciekawe – dawniej on wszystko sam pisał i to ponoć ołówkiem. Kiedyś zobaczyłem, jak pisze takimi małymi literkami. Powiedziałem mu, że pisze jak szporowity Ślązak. A teraz już sam nie pisze, tylko dyktuje siostrze sekretarce, którą znam z czasów dawniejszych. To, co zostanie napisane, pozostawi następcy. Chodzi o to, by nie dawać pretekstów do porównań i stwarzania wrażenia jakiegoś konkurowania.

A co Ksiądz Arcybiskup mówił Benedyktowi XVI?

Opowiedziałem mu, jak w Opolu przeżywaliśmy jego rezygnację: o specjalnej Mszy św. w katedrze, której – poproszony o to – przewodniczyłem i powiedziałem kazanie. Mówiłem o tym, jak ludzie i cała diecezja in nuce skupiona w katedrze uczestniczyła w jego odejściu, które było dla nas szokiem. Benedykt XVI jednak króciutko podsumował, że to było nieodzowne. Powiedział, że musiał odejść ze względu na wierność sobie. W tej kondycji zdrowotnej, w jakiej się znalazł, nie mógł odpowiedzialnie Kościoła prowadzić. Dlatego postąpił bardzo konsekwentnie. Dla mnie było to spotkanie uspokajające. Widziałem człowieka radosnego, w pewnym sensie szczęśliwego, także z tego tak wyjątkowego ostatniego kroku służby Kościołowi. Zadowolonego, że postąpił właściwie. Wyszedłem rozradowany i upewniony w wizji Kościoła jako wspólnoty Ludu Bożego, której powinniśmy jako kapłani i biskupi bez zastrzeżeń służyć.

Po rezygnacji Benedykta XVI Ksiądz Arcybiskup przypuszczał, że papież odczuwa rodzaj „słodkiej ulgi”. Czy to się potwierdziło w bezpośrednim spotkaniu?

Tak, to się zdecydowanie potwierdziło. Było widać, że on naprawdę jest radośnie otwarty, że ten ciężar spadł z jego ramion. Troszeczkę mnie zmartwiło, że bardzo schudł. Ale ta pierwotna radość, jaka u niego była, znowu jest widoczna. Właśnie ukazała się książeczka, zbiór przemówień Benedykta XVI od momentu rezygnacji do konklawe, zatytułowana „Nigdy nie byłem sam”. Być samemu to czasem jest szczęście, ale rzecz w tym, by to bycie samemu nie przechodziło w samotność. Samotność jest przeciwna naturze ludzkiej. Człowiek jest jednak istotą społeczną. U niego tej samotności nie czuć. Może teraz radośnie rozmawiać i o przeszłości, a nawet snuć pewne wizje na przyszłość. Bo powiedział mi, że ilekroć będę w Rzymie, to mam zawsze do niego przyjść. „Tylko za długo nie czekaj”, prosił. Otrzymałem więc placet otwartych drzwi. Podobało mu się, że przyszedłem ubrany zupełnie normalnie, w czarnej sutannie. „Dobrze, że się nie zmieniasz. Wiem, że Ci nie leży chodzenie w fioletach, tego się trzymaj”, zauważył Benedykt i zapytał, czy Gänswein mi przekazał, że nie muszę przychodzić do niego w fioletowej sutannie. „Bo Ty chyba nawet takiej nie masz?”, zapytał. „Mam, od mojego poprzednika, ale jest mi już za obszerna”, odpowiedziałem. To było spotkanie przyjaciela, nie było w tym nic oficjalnego czy sztucznego.

Czy przez gest rezygnacji i usunięcie się w ciszę klasztoru Benedykt XVI czegoś nas uczy?

Żeby służyć Kościołowi zgodnie z potrzebami, trzeba to czynić całkowicie, a nie tylko częściowo. On tak jak zawsze był całkowicie kapłanem, wykładowcą, profesorem, wielkim teologiem i badaczem, tak też na stolicy Piotrowej usiłował służyć Kościołowi całym sobą. Doszedł do przekonania, że nie jest w stanie tego dłużej czynić w taki sposób. Zwłaszcza że było to przed Wielkanocą, kiedy papież ma tak wiele zajęć. Stojąc przed wizją tego, co go czeka, wiedząc, że nie jest w stanie całym sobą, całym sercem, całą mocą sił wewnętrznych tej służby realizować – podjął konsekwentną decyzję, by ją zakończyć.

Czy Ksiądz Arcybiskup coś zawiózł Benedyktowi XVI?

Zawiozłem mu kalendarz Kamienia Śląskiego, broszurki na temat naszego sanatorium i zamku. Bardzo się nimi ucieszył. Powiedziałem: proszę przyjechać do nas, jest to blisko Góry Świętej Anny, zamkniemy całe skrzydło i będziemy sami! Słysząc to, tak się radośnie uśmiechał. Przywiozłem też Benedyktowi figurkę św. Jacka. Dużo mówiliśmy o nim. Powiedziałem, że w św. Jacku widzę pierwszego realizatora nowej ewangelizacji – przecież on działał w czasach, kiedy pogaństwo w Polsce próbowało się odrodzić. Benedykt chciał znać wszystkie szczegóły życia naszego świętego. Jego figurkę postawił sobie najpierw na stole gabinetu, w którym przyjmuje gości, a potem na swoje biurko. Wciąż w naszej rozmowie do św. Jacka wracał. Opowiadałem mu o sanktuarium i Ośrodku Kultury i Nauki w Kamieniu, gdzie odbywa się przecież tak wiele międzynarodowych spotkań naukowych i ekumenicznych wielkiej rangi. Z kolei z powrotem przywiozłem III tom jego dzieła „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo” z dedykacją dla ks. Arnolda Drechslera, dyrektora naszej Caritas, którego nazwałem największym „ratzingerologiem” w naszej diecezji. Benedykt ją podpisał z serdeczną dedykacją, choć widziałem, że czyni wyjątek. On nie chce już być w nic wciągany, niczego nie rozdaje.

Ksiądz Arcybiskup przez wiele dziesiątków lat zna i przyjaźni się z Josephem Ratzingerem – najpierw teologiem, następnie arcybiskupem Monachium, kardynałem, prefektem Kongregacji Nauki Wiary, potem papieżem Benedyktem XVI i wreszcie papieżem emerytem. Co w tym człowieku jest najbardziej ujmujące?

Kiedy po spotkaniu do Domu św. Marty odwoziła mnie jego sekretarka, zadała mi podobne pytanie: jakie pierwsze wrażenie sprawia na mnie teraz Benedykt XVI? Odpowiedziałem: „mam wrażenie, że rozmawiałem z człowiekiem świętym”. „Ja mam też takie wrażenie”, powiedziała. Ta jego głęboka pokora, ścisłość, esencjalność. Rzeczywiście to jest coś tak wyjątkowego, że człowiek wychodzi po spotkaniu z nim jakby przemieniony, niesiony jego wzniosłymi myślami, w których jest tyle prawdy esencjalnie ujętej, rozważanej i realizowanej w miłości: Veritas in Caritate – to przecież moje zawołanie biskupie, którego potwierdzenie znajduję w postawie Benedykta XVI.

TAGI: