Kościół od zakrystii

ks. Tomasz Lis, Andrzej Capiga; GN 42/2013 Sandomierz

publikacja 28.10.2013 06:00

To oni są pierwsi w kościele, starymi kluczami otwierają zabytkowe drzwi, zapalają światła. Bardzo często swoją pracę nazywają powołaniem, bo wiedzą, komu i gdzie służą.

Od lewej: Jerzy Majger, ks. prałat Jan Kozio, Henryk Paszko i Stanisław Cagara Andrzej Capiga /GN Od lewej: Jerzy Majger, ks. prałat Jan Kozio, Henryk Paszko i Stanisław Cagara

Przechodząc na rentę, stanąłem przed dylematem bezczynności. Wtedy właśnie ksiądz ogłaszał, że poszukuje kościelnego lub, jak dziś się mówi, zakrystiana. Jako młody chłopak przez lata byłem ministrantem, więc te czynności były mi znane. Zgłosiłem się i tak już od blisko 20 lat staram się nie zawodzić – mówi Stanisław Tykowski.

Dzwony jak w zegarku

Rzadko która parafia nie ma zakrystiana. Chyba że jakaś malutka, gdzie proboszcz sam daje radę wszystko ogarnąć i zadbać o kościół. Patrząc na statystykę, w przeważającej większości posługę tę pełnią świeccy, zazwyczaj mężczyźni. Ale są także i panie, które sprawdzają się znakomicie w tej roli. W wielu parafiach w zakrystiach spotykamy siostry zakonne, którym powierza się dbałość o to „kościelne zaplecze”.

– Ja powiedziałabym, że to takie centrum dowodzenia. Bo tutaj znajdują się wszystkie urządzenia techniczne, które trzeba umieć obsłużyć, by wszystko w kościele było w porządku. Światło, nagłośnienie, ciepło. Poza tym tutaj przechowywane są szaty i naczynia do liturgii oraz wszystko, co potrzebne do kościelnych nabożeństw – opowiada s. Celina z parafii św. Michała w Ostrowcu Świętokrzyskim. Do ich codziennych obowiązków należy nie tylko przygotowanie wszystkiego do liturgii, ale także dbałość o sam kościół, porządek, czystość czy wystrój. – Pierwsza cecha dobrego zakrystiana to punktualność. Tu nie można zaspać. Dzwoniąc rano czy wieczorem dzwonami, dajemy sygnał, że już za pół godziny Msza św. Niektórzy nawet sprawdzają dokładność zegarków, gdy biją kościelne dzwony. Druga to dyspozycyjność. Dla Pana Boga godzin się nie wylicza. Trzecia – trzeba być pobożnym i miłym dla ludzi – charakteryzuje swoją pracę pan Stanisław.

Powołanie w powołaniu

Ich posługa i praca są zawsze w cieniu, na drugim planie. Czasami nawet zapominamy o ich obecności. – W naszym przypadku posługa w zakrystii to jakby powołanie w powołaniu, sama nazwa zgromadzenia wskazuje na charyzmat. Bycie służebnicą Chrystusa Obecnego najlepiej realizować właśnie przez pracę w kościele, gdzie On jest obecny. A jeśli mamy mówić o zawodzie zakrystiana, to chyba tylko w charakterze służebnym. Tę posługę można porównać do bycia i pracy naszych mam w domu. Zauważamy znaczenie tej pracy wtedy, gdy ich brakuje. Tak samo z zakrystianem: jego pracę widać, gdy go nie ma, bo tak to wydaje się, że nic nie robi – dodaje z uśmiechem s. Emilia z parafii katedralnej w Sandomierzu.

Codzienne prace w zakrystii i kościele jednym mogą wydawać się nudne i monotonne, dla innych stanowią życiowe wyzwanie. – Gdy jeszcze nie pracowałam w zakrystii, to myślałam, że jest to trudne. Teraz nie chciałabym zmieniać mojej posługi, bo ją polubiłam; jest to także jeden z elementów charyzmatu naszego zgromadzenia, więc w ten sposób wypełniam moje powołanie. Codziennie powtarzane prace nie nudzą, jeśli wykonuje się je z przekonania, serca i pasji – podkreśla s. Celina. – Myślę, że ta praca nawet dla świeckich może być powołaniem, jeśli ma się świadomość, komu się służy i gdzie się jest – dodaje s. Emilia.

Niedziela cała zajęta

Henryka Paszkę można spotkać rano w zakrystii tuż przed Eucharystią w parafii pw. św. Floriana w Stalowej Woli. Emerytowany proboszcz, ks. prałat Jan Kozioł, jest pełen podziwu dla niego jako człowieka i zakrystiana (pan Henryk woli jednak być nazywany kościelnym). Wie, co mówi, bo pracuje z nim od 1977 r. – Podczas wizyty Jana Pawła II w Sandomierzu to właśnie pan Henryk był wydelegowany do jego powitania jako reprezentant hutników (pracował długie lata w Hucie Stalowa Wola). Był blisko ojca świętego, ucałował jego pierścień, dostał różaniec. A wszystko, co robi, czyni z sercem. Na chwałę Boga i ludzi. Jest wzorowym katolikiem. Żona pana Henryka również bardzo udziela się w parafii – chwali ks. Jan. Słowa prałata potwierdzają koledzy pana Henryka – Jerzy Majgier i Stanisław Cagara.

Henryk Paszko zakrystianem jest od 10 lat, ale w kościele św. Floriana posługuje od 1974 r. – O tym, że tutaj trafiłem, zadecydował przypadek. Były kościelny zaproponował mojej żonie wstąpienie do grupy misyjnej. Wstąpiłem i ja. Potem zasugerował pomoc w kościele. Zaangażowałem się od razu. I już ponad 40 lat tutaj posługuję. Pomagałem przy budowie plebanii i ogrodzenia wokół placu kościelnego oraz w remoncie tej zabytkowej świątyni – wspomina Henryk Paszko. Lista obowiązków zakrystiana jest długa. Najważniejszy to przygotowanie świątyni do liturgii – kielichy, szaty, ubiory, świece, wino, woda, poza tym zbiórka na tacę. Ponadto wszelkie porządki wewnątrz i wokół kościoła, w tym także koszenie trawy, a teraz grabienie liści. Zakrystian musi więc być trochę złotą rączką.

Pan Henryk, by podołać obowiązkom, wstaje o czwartej rano. O piątej otwiera już kościół. Są dni, że wraca do domu po dziesiątej wieczorem. – Niedziela jest cała zajęta, bo jest 7 Mszy św. plus nieszpory. Mam w sumie tylko 2 godziny przerwy. Ale nie narzekam, bo wszystko robię na chwałę Bożą – zauważa pan Henryk. Henryk Paszko co roku, od 30 lat, pielgrzymuje do Kalwarii Pacławskiej. Nie był tam tylko w tym roku, ponieważ żona poważnie zachorowała. Jest najstarszym zakrystianem w Stalowej Woli. Ma 72 lata, trójkę dzieci oraz sześcioro wnuków, dla których też znajduje czas.

12 lat bez spóźnienia

Witold Kółko, zakrystian w parafii pw. św. Leonarda w Turbi, od rana uwija się przy budowie dachu na plebanii. Pracownicy nazywają go kierownikiem. Funkcję zakrystiana pełni już 12 lat i twierdzi, że nie wyobraża sobie teraz, że mógłby nim nie być. Wcześniej kościelnego w Turbi nie było, w zakrystii pomagali uczniowie z miejscowego gimnazjum. – Praca zakrystiana nigdy się nie kończy. Zwykle zaczynam o ósmej rano. Oprócz typowego dla kościelnego posługiwania w kościele, muszę także, gdy trzeba, napalić w piecu. W niedzielę w kościele jestem wcześniej, bo już o wpół do siódmej. Dodatkowo jestem jeszcze grabarzem; nie tylko chowam umarłych, ale również dbam o porządek na parafialnym cmentarzu. W ciągu dnia zajęć mi więc nie brakuje. Do domu wracam wieczorem, po nabożeństwie. Przez 12 lat ani razu się nie spóźniłem – mówi pan Witold.

Lubi swoją pracę, najbardziej zaś służyć do Mszy św. – Wszystko, co po kolei trzeba zrobić, mam poukładane w głowie – zapewnia. Jest osobą rozpoznawaną w parafii. Lubianą. Pytany o następcę, kręci głową. – Nie wiem, czy tu będzie następca. Nie ma chętnych do tej pracy. Dużo obowiązków przez cały dzień – dodaje. Administrator turebskiej parafii, ks. Grzegorz Miszczak, również chwali swojego zakrystiana jako człowieka i pracownika. – Pan Witold jest osobą bardzo wierzącą. Od 3 lat, jak tutaj pracuję, codziennie przystępuję do Komunii świętej. Często się spowiada. Jest zatroskany o potrzeby innych parafian, życzliwy ludziom. Podziwiam jego pracowitość. Wystarczy chociażby zobaczyć, jak uporządkował cmentarz. Za darmo udziela się także przy budowie dachu na plebanii. Również w obowiązkach w kościele nie można mu niczego zarzucić. Widać, że to, co robi, jest przepojone głęboką wiarą. Jego życie toczy się w kościele i na cmentarzu – wylicza ks. Grzegorz.