Chcę dojść do nieba

Agnieszka Napiórkowska; GN 31/2013 Łowicz

publikacja 16.08.2013 06:45

O fascynacji kapłaństwem, proboszczu, który uczy pasterzowania, i pytaniach odbierających mowę z ks. Wiesławem Kacprzykiem, sędzią i obrońcą węzła małżeńskiego, rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

 W Roku Wiary ks. Wiesław Kacprzyk często stawia sobie pytanie o to, czy jest świadkiem wiary, czy urzędnikiem duchowym Agnieszka Napiórkowska /GN W Roku Wiary ks. Wiesław Kacprzyk często stawia sobie pytanie o to, czy jest świadkiem wiary, czy urzędnikiem duchowym

Agnieszka Napiórkowska: Na początku chciałam zapytać, jak Ksiądz przyjął informację o Roku Wiary. I czym on jest w Księdza życiu?

Ks. Wiesław Kacprzyk: Dbałość o wiarę to podstawowe zadanie Kościoła. Każdy rok ma jakieś motto i jest jakąś ważną podpowiedzią. Myślę, że papież widział, co się dzieje w świecie, że jest ogólny kryzys duchowości, że ludzie zachłystują się tym, co doczesne. Poprzez ogłoszenie Roku Wiary chciał zwrócić uwagę na to, że w człowieku jest element duchowy, o którym nie wolno nam zapomnieć. Dla mnie osobiście była i jest to mobilizacja do robienia czegoś więcej. To czas przyglądania się swojej wierze. To, że jestem księdzem, nie znaczy, że wiara jest mi dana na tacy. Wiedząc to, stawiam sobie pytania i snuję refleksje nad tym, czy przez te kilkanaście lat kapłaństwa nie stałem się przypadkiem urzędnikiem duchowym. Takie pytania pionują i przypominają, że jako kapłan mam być świadkiem wiary. Na szczęście do tej pory nie zmieniły mi się priorytety. Tym najważniejszym jest to, by dojść do nieba.

Kapłaństwo to szczególne zaproszenie do jedności z Chrystusem. Jaka była droga Księdza powołania? Od dziecka marzył Ksiądz, by odprawiać Msze święte?

To pragnienie zawsze było we mnie obecne. Chodziło mi po głowie. Nie myślałem o założeniu rodziny. Czułem, że moja droga będzie inna. Zawsze z jakimś zachwytem patrzyłem na kapłanów przy ołtarzu. Mimo to w zabawach nigdy nie odgrywałem księdza, jak to robili niektórzy moi koledzy, którzy urządzali pogrzeby muchom, myszom i ptakom. Kapłaństwo jawiło mi się jako coś pociągającego, wielkiego, w czym chciałbym uczestniczyć. Nigdy nikomu się z tego nie zwierzałem. Mój tata myślał, że zostanę rolnikiem i jego następcą. To wszystko sobie kiełkowało. Zawsze byłem w niedzielę w kościele. Tylko raz z kolegami poszedłem pod kościół, ale od razu czułem, że nie jest to moje miejsce. Do tego natychmiast targały mną ogromne wyrzuty sumienia. W szkole miałem opinię solidnego człowieka, który nie kombinuje, który zawsze mówi prawdę. Nauka nie sprawiała mi żadnych trudności. Pan Bóg nie poskąpił mi talentów.

Pragnienie bycia księdzem trochę mi wywietrzało, gdy poznałem płeć piękną. To było w ostatniej klasie szkoły średniej. Mimo że byłem bardzo cichy i nieśmiały, miałem dziewczynę. I – paradoksalnie – to ona pomogła mi podjąć ostateczną decyzję. Spotykaliśmy się kilka miesięcy. Kiedy kończyliśmy szkołę, nikt nie wątpił, że pójdę na studia. Gdy zastanawiałem się, co mam dalej w życiu robić, na nowo powróciły myśli o kapłaństwie. Ona chyba coś wyczuwała, bo po jednej z zabaw, z której razem wracaliśmy, zapytała mnie: „Kim my dla siebie jesteśmy? Jako kogo mam cię przedstawiać?”. Muszę przyznać, że to pytanie mnie zamurowało. Nie chciałem jej oszukiwać. Przyznałem się wówczas, że po głowie chodzi mi seminarium. Wtedy ona zaniemówiła. Ale w gębę nie dostałem (śmiech). Rozstaliśmy się. Powiedziałem o decyzji rodzicom, proboszczowi. Przez wakacje pomagałem w domu i umacniałem się w decyzji.

Po wstąpieniu do seminarium zawsze był Ksiądz pewien swojego powołania? Nie pojawiały się żadne wątpliwości?

W połowie drugiego roku, w ferie zimowe, dopadły mnie wątpliwości. Ideały i wyobrażenia zderzyły się z szarą rzeczywistością. To był bardzo trudny czas. Nie wróciłem wtedy do domu na ferie, bo nie chciałem martwić rodziców. Wziąłem dyżur w seminarium. Gdy tam byłem, kusiło mnie, żeby wystąpić. Pokusa była olbrzymia. Mimo to zostałem. Potem już nigdy nie targały mną takie wątpliwości. Niestety, nie mogę się pochwalić i powiedzieć, że w seminarium należałem do najpobożniejszych kleryków (śmiech). U mnie wiara zawsze opierała się bardziej na rozumie niż na emocjach. W czasie sześć lat formacji najbardziej przeżyłem święcenia diakonatu. Wtedy poczułem po raz pierwszy, że cały należę do Chrystusa. Święcenia kapłańskie były już tego ostatecznym potwierdzeniem i zwieńczeniem.

Po święceniach od razu został Ksiądz skierowany na studia. To z jednej strony ogromne wyróżnienie, ale z drugiej wyzwanie i wysoko postawiona poprzeczka.

Coś w tym jest. Gdy się studiuje w seminarium, jest się trochę pod parasolem. Idąc na KUL, znów byłem studentem. Tam moim głównym zadaniem było uczenie się, a nie duszpasterzowanie. By czuć, że jestem księdzem, dzięki kolegom szybko znalazłem parafię, gdzie byłem potrzebny. Jeździłem tam co drugi tydzień. Tam poznawałem, czym jest praca w parafii. Na studiach istnieje duże niebezpieczeństwo zeświecczenia. Tym, co mi pomagało, był fakt, że przez cały czas chodziłem pod koloratką. To nie pozwalało mi się zbytnio kolegować ze studentami i stawać się ich kumplem. Pewien dystans pomagał zachować tożsamość.

Po sześciu latach powrócił Ksiądz z KUL ze skończonymi studiami prawniczymi i doktoratem. Od razu posłano Księdza do pracy w sądzie biskupim. Czy ta praca pomaga trwać w powołaniu?

W sądzie biskupim jestem obrońcą węzła małżeńskiego. W zeszłym roku zostałem też sędzią. Moim zadaniem jest bronienie nierozerwalności małżeństwa. Badając wnikliwie konkretne przypadki, jako trybunał próbujemy rozwiązać i wyprostować sprawy sakramentalne ludzi, którzy się do nas zwracają. Orzekając, mamy ogromne poczucie odpowiedzialności. Nawet bardzo współczując jednej czy drugiej parze, nie możemy iść im na rękę i orzec tak, jak tego oczekują. Ja, jako obrońca węzła małżeńskiego, z urzędu jestem ich przeciwnikiem. Pytasz, czy ta praca mi pomaga trwać w powołaniu. W jakimś sensie tak. Badając ludzkie klęski, spotykam się z wielkim przekrojem ludzkich historii. Jestem obserwatorem życia. To nie tylko umacnia mnie w wierności swojej drodze, ale uczy także rozmowy z narzeczonymi, z wątpiącymi i z ludźmi przeżywającymi kryzys.

Na koniec chciałam zapytać, kto dla Księdza był i jest duchowym mentorem. Po czyich śladach wiary Ksiądz wędruje w swoim kapłaństwie?

Wzorem kapłana jest dla mnie mój proboszcz z rodzinnej parafii ks. Wiesław Wasiński. Powiedziałem mu to podczas prymicji. Od niego uczyłem się, jak być gospodarzem i pasterzem. Wznosząc kościół z cegieł, nawet na chwilę nie zapominał o budowaniu wspólnoty. Mówiąc to, nie gloryfikuję go. Wiem, że – jak każdy – ma swoje słabości, ale w jego przypadku wielkie jest nawet to, jak z nimi walczy. Zachwyca mnie jego solidność, która przejawia się także i w tym, że zawsze jest przygotowany do kazań, że nigdy ich nie powtarza, że każda liturgia, którą sprawuje, jest przygotowana i piękna. Jego kapłaństwo nie jest płytkie. On też pokazał mi, że ksiądz może mieć swoje pasje. Drugą osobą, której kapłaństwo podglądam, jest ojciec Pio. Poznałem go bliżej, gdy powierzono mi opiekę nad grupą jego czcicieli. Poznając go, wiem, że po jego śladach spokojnie można iść do nieba.