Po ludzku nie powinnam żyć

Monika Augustyniak; GN 28/2013 Łowicz

publikacja 29.07.2013 07:00

O śmiertelnej chorobie, lęku i miłości płynącej z krzyża z Bogusławą Wojtyniak rozmawia Monika Augustyniak.

Bogusława Wojtyniak dziękuje Bogu za chorobę, bo dzięki niej wróciła do Boga Monika Augustyniak /GN Bogusława Wojtyniak dziękuje Bogu za chorobę, bo dzięki niej wróciła do Boga

Monika Augustyniak: Wiem, że pomimo ciężkiej choroby od kilkunastu lat jest Pani we wspólnocie parafialnej, posługuje modlitwą wstawienniczą, bierze aktywny udział w modlitwach o uzdrowienie. Czy zawsze była Pani tak bardzo zaangażowana w życie parafii?


Bogusława Wojtyniak: Nie zawsze tak było. Pomimo że rodzice wychowywali mnie w wierze katolickiej, przystąpiłam do sakramentów świętych i chodziłam w miarę regularnie do kościoła, Bóg niewiele dla mnie znaczył i po prostu Go nie znałam. Uważałam, że jest gdzieś daleko i wysoko i na pewno nie obchodzę Go ani ja, ani moje problemy. Dlatego, kiedy urodziłam dzieci i byłam mocno zabiegana, zaczęłam odchodzić od Kościoła.


Co więc takiego wydarzyło się w Pani życiu, że Bóg zaczął być dla Pani ważny?


– W wieku 35 lat zachorowałam. Początkowo lekarze nie potrafili zdiagnozować mojej choroby. Z dnia na dzień traciłam siły, nie mogłam wstać z łóżka. Z jednej strony słyszałam, że to lenistwo i że nikomu nie chce się wstawać do pracy, a z drugiej strony byłam straszona, że to białaczka kostno-szpikowa albo inna poważna choroba. Po 6 latach lekarze zdiagnozowali u mnie zapalenie skórno-mięśniowe. To nic innego jak zanik mięśni. Kiedy zrobiono mi odpowiednie badania, okazało się, że mam 50–80 proc. zanikłych mięśni. Lekarze dają na tę chorobę góra 5 lat.


To znaczy, że usłyszała Pani wyrok. Jak zareagowała Pani jako żona i matka dwóch synów?


– Właśnie o synów bałam się najbardziej. Mieli wtedy 7 i 9 lat. I z tego panicznego lęku zaczęłam chodzić do kościoła. Błagałam Boga, by pozwolił mi odchować dzieci. Każda matka zrozumie, jak wielkim cierpieniem jest świadomość śmiertelnej choroby i perspektywa zostawienia dwójki małych dzieci. Moja wiara nie była wtedy głęboka, ale wiedziałam, że tylko u Boga mogę szukać ratunku i zlitowania. Od tego czasu chodziłam systematycznie na Eucharystię, zaczęłam żyć sakramentami.


I to pomagało Pani przetrwać trudny czas?


– Zdecydowanie tak. Zresztą wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moje chodzenie do kościoła wyłącznie ze strachu będzie początkiem wspaniałej przyjaźni z Bogiem. Pewnego dnia koleżanka zaprosiła mnie na rekolekcje REO. I tam się wszystko zaczęło. Bóg stał się dla mnie Osobą, z którą mogę rozmawiać, której na mnie zależy, która jest blisko i – co najważniejsze – kocha mnie taką, jaka jestem. Kupiłam Pismo Święte i zaczęłam odkrywać, jakie cuda są w nim napisane. Znalazłam tam odpowiedzi na moje pytania i rozwiązania moich problemów.


Może Pani podać jakiś przykład?


– Jest ich wiele. Któregoś dnia wybierałam się na Eucharystię, ale czułam się tak słabo, że do kościoła doszłam ostatkiem sił. Klęknęłam przed Jezusem i zapytałam, czemu to wszystko musi być takie trudne. Zobaczyłam na ławce gazetkę, otworzyłam ją i przeczytałam fragment z Mądrości Syracha: „Dziecko, jeśli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenia! (...) Przyjmuj wszystko, co przyjdzie na ciebie (...). Bo w ogniu próbuje się złoto, a ludzi miłych Bogu – w piecu poniżenia”. To była odpowiedź. Zrozumiałam, że życie z Bogiem nie będzie usłane różami, nie zawsze będzie świecić słońce, niekiedy będą też dni pochmurne i trudne. Paradoksalnie to mi pomogło. Bardzo często zdarza się sytuacja, kiedy czuję się fatalnie i nie mam sił wybrać się na Mszę, ale kiedy – na przekór wszystkiemu – tam dotrę, dostaję słowo pocieszenia i wracam do domu umocniona.


Mówi Pani o braku sił, o trudzie, jednak – pomimo złych prognoz lekarzy – żyje Pani.


– To chyba cud. Lekarze dawali mi 5 lat, a ja żyję już z chorobą ponad 20. Za każdym razem, kiedy idę na wizytę, lekarz pyta mnie, jak to robię, że jeszcze funkcjonuję. W szpitalu widuję ludzi ze znacznie lepszymi wynikami niż moje, którzy plują mięśniami, nie wstają z łóżka. A ja wciąż chodzę, żyję samodzielnie. Oczywiście choroba rzuca cień na całe moje życie. Są dni, kiedy nie mogę rano się podnieść, a każda czynność jest wysiłkiem, któremu nie mogę podołać. Są dni, kiedy jedynym szczęściem wydaje mi się brak bólu. Bardzo trudne jest dla mnie wychodzenie do sklepu, na spacer. Nasze miasta są wciąż niedostosowane dla ludzi niepełnosprawnych. To frustrujące, kiedy nie mogę wejść do autobusu niskopodłogowego. Kiedyś, podczas takiej próby, wywróciłam się i panicznie się bałam, że autobus przejedzie mi nogi. Niestety, rzadko spotykam się z pomocą przechodniów. Moja choroba to także częste wizyty w szpitalu i ogromny ból. Kiedyś bardzo się tego bałam. Pamiętam taką hospitalizację, kiedy na nodze miałam niegojącą się ranę. Lekarze gotowi byli już do amputacji. Nie pomagały żadne środki przeciwbólowe. Wtedy nawet nie potrafiłam się modlić. Wiem, że takie momenty warto przeżywać z Jezusem ukrzyżowanym, ale kiedy ból staje się nie do zniesienia, człowiek myśli tylko o tym, by przestało boleć. Wtedy też Jezus mnie ocalił – nadal mam dwie nogi. Kiedyś w szpitalu przyszedł do mnie kapłan z Komunią. Powiedziałam: „Jezu, Ty widzisz, jak cierpię. Jeśli taka Twoja wola, uzdrów mnie. Jeśli nie, pomóż mi to przetrwać”. Za 15 minut ból ustał.


To rzeczywiście bardzo namacalny znak obecności Boga. Czy jednak nie ma Pani żalu o chorobę i cierpienie? Przecież Bóg mógłby Panią uzdrowić.


– Nie! Kiedyś zdałam sobie sprawę, że moje życie w zdrowiu bez Boga było smutniejsze niż w chorobie z Bogiem. Co więcej, dziękuję za chorobę, bo dzięki niej nawróciłam się. Kiedyś na rekolekcjach przytuliłam się mocno do krzyża i powierzyłam Bogu siebie, moją chorobę, te chude nóżki i ręce, całe niedomaganie i bezsilność. I wtedy poczułam, że Jezus przytula mnie obiema rękami do siebie. To doświadczenie Bożej miłości jest we mnie do tej pory i pomaga mi rozumieć prawdę, że Jezus tych, których kocha, zaprasza na krzyż i że to właśnie tam jest szczyt miłości. To, co dla mnie trudne, to akceptacja mojego wyglądu – jako kobieta chciałabym być atrakcyjna. Ale po ludzku nie powinnam żyć. Dlatego dziękuję Bogu za to, że odchowałam synów. Teraz mają dobre dziewczyny, więc modlę się o synowe. Jak będą synowe, będę się modlić o wnuki. Naprawdę mam za co dziękować.