Boże, czy to nie przesada?

GN 26/2013 Łowicz

publikacja 24.07.2013 07:00

O codziennych Mszach św., trudnych rozmowach z Bogiem i traumie grudniowej z Bogdanem Ciuńczykiem rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

 Bogdan Ciuńczyk mimo trudnych doświadczeń nie obraził się na Boga i nadal nazywa Go swoim Ojcem Agnieszka Napiórkowska /GN Bogdan Ciuńczyk mimo trudnych doświadczeń nie obraził się na Boga i nadal nazywa Go swoim Ojcem

Agnieszka Napiórkowska: Czy trwający Rok Wiary był dla Ciebie impulsem i zachętą do refleksji nad swoją wiarą?

Bogdan Ciuńczyk: Ostatnie dwa lata są dla mnie bardzo trudne duchowo. Mógłbym powiedzieć, że jest to czas hiobowy, w którym moja wiara została wystawiona na ciężką próbę. Trwam, wierzę i tego się trzymam.

Zanim porozmawiamy o trudnych wydarzeniach, chciałam Cię zapytać, jaki był Twój dom. Czy pierwszymi nauczycielami wiary byli Twoi najbliżsi?

W moim domu gorliwości nie było. Byłem ochrzczony, przystępowałem do sakramentów, ale nie mogę powiedzieć, że wiarę wyssałem z mlekiem matki, że całą rodziną systematycznie chodziliśmy do kościoła. Co to, to nie. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy poszedłem do szkoły średniej. Wtedy obudziła się we mnie jakaś wewnętrzna potrzeba chodzenia do kościoła. Realizowałem ją niemal codziennie. Po jakimś czasie myślałem nawet o wstąpieniu do seminarium. Ale stało się inaczej.

Czas studiów był dla Ciebie okresem szczególnej bliskości z Bogiem...

Tak, to prawda. Studiując w Gdańsku, związałem się z dominikańskim duszpasterstwem akademickim. I tam znów bardzo często chodziłem do kościoła. Modliłem się. Przez trzy lata śpiewałem w scholi. Uczyliśmy się starych śpiewów łacińskich, pochodzących czasem z XVII w. To było dla mnie coś rewelacyjnego. Bardzo lubiłem się nimi modlić. Wtedy czułem, że Bóg jest blisko mnie, że jest dla mnie bardzo ważny. Był to okres duchowego wzrastania. Bliższego poznawania Boga i świadczenia o Nim choćby we własnej rodzinie.

Potem poznałeś Kasię, dla której wiara też była bardzo ważna. Od tego czasu rozpoczął się w Twoim życiu nowy rozdział.

Tak. Kasia była bardzo religijną osobą. To było dla mnie ważne. Szybko wiedziałem, że jest tą jedyną, wymarzoną. Zostawiłem wszystko i przyjechałem za nią do Skierniewic. Nie ukrywam, że – zwłaszcza na początku – brakowało mi scholi i tamtej wspólnoty. Na szczęście mojego duszpasterza o. Pawła przeniesiono do Warszawy. Jeździłem do niego, żeby pogadać, poradzić się. Razem z Kasią nasze narzeczeństwo postanowiliśmy przeżyć po Bożemu. Czyli postanowiliśmy żyć w czystości. I choć nie było to łatwe, daliśmy radę, z czego bardzo się cieszymy.

Potem przyszły na Was trudne chwile?

To prawda. Mieliśmy kłopoty z poczęciem dziecka. Po dwóch latach się udało. Szybko okazało się, że ciąża jest zagrożona. Dla Kasi był to niełatwy czas. Musiała dużo leżeć. Wydawało się jednak, że wszystko będzie dobrze. Oboje bardzo się cieszyliśmy i nie mogliśmy się doczekać porodu. Kupiliśmy łóżeczko, wózek, ubranka... Akcja porodowa rozpoczęła się zbyt wcześnie. Lekarze chcieli jeszcze poczekać. Po dwóch tygodniach Kasia bardzo źle się poczuła. Pojechaliśmy do naszej lekarki. Na miejscu okazało się, że nie czuć tętna naszego dziecka. Ona swoim, a my swoim samochodem pędziliśmy do szpitala. Tam potwierdzono, że nasza córka Iga nie żyje. Zmarła, bo pępowina owinęła się wokół jej szyi i nóżek. Kasia została w szpitalu. Ja późnym wieczorem wróciłem do domu. Przez pół nocy rozkładałem łóżeczko, pakowałem rzeczy Igi. Wszystko wyniosłem na strych. Potem wszystko oddaliśmy za „Bóg zapłać”. Rano wywołano poród. Kasia widziała małą tylko przez chwilę. Zabrano ją na zabieg pod narkozą. Ja z naszą córeczką spędziłem pół godziny. Była śliczna. Miała bardzo długie paluszki. Nie miała dołeczka w brodzie, inaczej niż jej mama.

Nigdy nie zapomnę dnia pogrzebu, kiedy zobaczyłam Cię, jak na rękach ze szpitala wyniosłeś małą trumnę. Kiedy w samochodzie położyłeś mi ją na kolanach, milczeliśmy. Czy dziś możesz mi powiedzieć, co wtedy czułeś, o czym myślałeś?

Od momentu wywołania porodu do pogrzebu przez trzy doby nie spałem. Po pogrzebie pojechałem do Kasi do szpitala. Kiedy wróciłem do domu, położyłem się spać i wstałem następnego dnia w południe. Wtedy w aucie czułem rozczarowanie i ból niemal fizyczny. Cały czas zadawałem Bogu pytanie, dlaczego tak się stało. Do dziś o to pytam. Od tamtego momentu mam pewien dystans do obcych dzieci. Patrząc na nie, liczę, ile miesięcy miałaby moja córka. Myślę, że mogłaby się z nimi bawić. Cały czas tłumaczę sobie, że tak się zdarza, że innych też to spotyka. Niełatwo jednak się z tym pogodzić.

Po tym, jak udało się Wam stanąć na nogi, przyszedł drugi cios.

Tego, co się stało, nie da się zapomnieć. Stare powiedzenie mówiące, że czas leczy rany, w tym przypadku słabo działa. To był trudny czas dla naszego związku. Sukcesem jest to, że potrafiliśmy być z sobą, że wspólnie to przechodziliśmy. Po jakimś czasie okazało się, że spodziewamy się drugiego dziecka. Na początku wszystko było dobrze. Mimo że nic złego się nie działo, nie opuszczała nas wewnętrzna obawa. W 12. tygodniu zrobiliśmy badania w 3D, podczas których stwierdzono, że nasze dziecko ma poważną wadę serca i obrzęk mózgu. Poinformowano nas też, że te wady będą się rozwijać i całkowicie wyniszczą dziecko. Myśleliśmy, że tego nie przeżyjemy.

Dodatkowym dramatem tej sytuacji była informacja, że możecie zdecydować się na aborcję.

To był szok. Dla nas to było nie do pomyślenia. W tej sytuacji wiara dała o sobie mocno znać. Nie chcieliśmy dokonać aborcji. Pojechaliśmy do szpitala na kolejne badania. Z powodu złego ułożenia dziecka nie można było ich zrobić. Kazano nam wrócić za tydzień. Na następnej wizycie okazało się, że dzień wcześniej serduszko naszego dziecka przestało bić. Odeszło samo. Trudno opisać, co wtedy czuliśmy. Ból, ale i pewnego rodzaju ulgę, że nie przyłożyliśmy ręki do tej śmierci. Od tamtego czasu najtrudniejszym dla mnie miesiącem jest grudzień. Bo na kilka dni przed świętami odeszła dwójka moich dzieci.

Po tym doświadczeniu Bóg nadal jest Ci bliski czy może obraziłeś się na Niego za to, co Cię spotkało?

Po tym drugim wydarzeniu ostro Go pytałem, czy to nie przesada. To były takie rozmowy zbuntowanego syna z Ojcem. Nasze relacje lekko się ochłodziły, ale On nie przestał być moim Bogiem. Wiem, że od Niego mam siły, by to wszystko nieść. Wiem też, że Jego darami są moja żona i nasza miłość. Dlatego nadal Mu wierzę, jestem w Kościele, modlę się. Ufam, że to nie jest Jego ostatnie słowo. A co będzie dalej? Nie wiem. Może znów uda się nam począć i tym razem urodzić dziecko. Może zdecydujemy się na adopcję. Czas pokaże. Jak będzie, wie jedynie mój Ojciec.