Po polsku tylko z Jezusem

Przemysław Kucharczak; GN 27/2013 Katowice

publikacja 23.07.2013 07:00

Na misji w Paragwaju, na którą trafił ten chłopak z Rybnika, mieszkał z jaszczurką. Zadomowiła się u niego jak kot. Przynajmniej zjadała owady.

Piotr Rosa wrócił z Paragwaju do rodzinnego Niewiadomia Przemysław Kucharczak /GN Piotr Rosa wrócił z Paragwaju do rodzinnego Niewiadomia

Piotrek Rosa z Rybnika-Niewiadomia nie przejmował się też szczurami buszującymi w ścianach jego pokoju ani np. ćmą o rozpiętości skrzydeł 15 cm, z którą raz nocował. Siedziała sobie na suficie dokładnie nad jego łóżkiem. – Gdybym ją chciał wypędzić, toby mi naleciało dużo więcej owadów. Uznałem, że dopóki mi to wszystko do łóżka nie włazi i palców nie obgryza, niech sobie jest – śmieje się. Przed czterema tygodniami Piotr, zeszłoroczny maturzysta klasy sportowej V LO w Rybniku, wrócił do domu z 9-miesięcznego pobytu na misjach w Ameryce Południowej.

Skrzypce i laptop

Propozycję wyjazdu na misje dostał od znajomego księdza Jana Krajzy, misjonarza werbisty w Paragwaju. Kapłan potrzebował wolontariusza do prowadzenia lekcji muzyki i informatyki. Piotrek odpowiedział: „Jak za rok zdam maturę, to czemu nie?”. Zdał. We wrześniu zeszłego roku wziął więc skrzypce, laptop i plecak, wsiadł w samolot i poleciał za ocean. Nie musiał brać gitary, bo czekała na niego na miejscu.

Ksiądz Jan wysłał go najpierw na miesiąc do Asunción, stolicy Paragwaju, na ostrą naukę hiszpańskiego. – Przez pierwszy tydzień było ciężko, na każde zdanie na wszelki wypadek odpowiadałem „si”... O, a to był mój pokój – pokazuje zdjęcia. Widać łóżko, meble i wiszący na ścianie plakat religijny. – To jest Jezus, do którego mówiłem po polsku. Był jedyną osobą, która mnie w tym języku rozumiała – opowiada. Wkrótce młody Ślązak tak mocno zaprzyjaźnił się z goszczącą go rodziną, że ich dzieci są teraz dla niego jak siostry i bracia. Utrzymują kontakt przez Facebook.

Po miesiącu przyszedł czas na pracę. Piotrek założył parafialną szkółkę muzyczną w miasteczku San Alberto na wschodzie Paragwaju. Zaprzyjaźnił się z młodymi katolikami, spędzał z nimi czas, śmiał się z nimi. – To są młodzi z zespołu muzycznego grającego w kościele, którzy mnie wciągnęli do swojego składu. To Edmar, który gra na gitarze i śpiewa. Obok stoi Fernanda, już mężatka – Piotr pokazuje zdjęcie z paragwajskimi przyjaciółmi. – Dalej jest Felix, brat Fernandy, grał z nami na basie, Giovanni, perkusista, i Luana, która śpiewała, i to bardzo ładnie... Mnie też czasem katowali i kazali śpiewać... Ale częściej grałem na skrzypcach, razem z zespołem albo sam, kiedy jeździłem do Indian Guarani. W tym rejonie skrzypce są mało znane, dlatego kiedy na nich grałem, wszyscy wyciągali nad głowy komórki i filmowali. Bo chyba wszyscy Indianie mają komórki – mówi.

Mimo posiadania komórek Indianie, do których jeździł 50 km w głąb buszu, żyją skromnie, nieraz bez prądu. Piotr uczył ich obsługi komputerów, żeby ułatwić im życiowy start. Był z nimi we wszystkie weekendy. – Akurat ci Indianie są dosyć nieufni. Przekonałem ich do siebie, bo miałem dla nich czas. Przywoziłem też nieraz jakieś cukierki. Nie na zasadzie przekupstwa, ale jak coś mam, to się podzielę. Dlatego jak się z nimi żegnałem, niektórzy z tych Indian chodzili tacy smutni – wspomina.

Po śląsku w Paragwaju

Komputery dla Indian zdobył ks. Jan. Piotr pomalował wnętrze klasy urządzonej w opuszczonej misji. Od piątku do niedzieli młody Ślązak gospodarował tam samotnie. Często jednak odwiedzali go Indianie, klaszcząc pod jego drzwiami (zwyczaju pukania do drzwi zwykle nie znają). A wtedy Piotr zamykał laptop i wychodził z nimi na spacery. Zresztą w miasteczku San Alberto też nierzadko był sam, kiedy ksiądz na tydzień wyjeżdżał. „Poradzisz se, młody?” – pytał. „Jasne” – odpowiadał Piotrek.

Ks. Jan pochodzi z Kurpiów, ale pracował kiedyś w śląskiej kopalni. Rozmawiali więc ze sobą i po polsku, i po śląsku, wtrącając słówka hiszpańskie. Czasem Piotr czuł się nieco samotny. W upalne święta Bożego Narodzenia był z dala od rodziny. Pomyślał, że za to lepiej skupi się na istocie tych świąt. – Myślę, że trochę tam wydoroślałem. A Indianie mnie nauczyli sporo pokory i cierpliwości, której mi brakuje. Musiałem dostosować mój precyzyjnie zaplanowany program nauczania do ich tempa nauki... Byłem tam przecież dla nich – mówi. Jego uczniowie byli w wieku 12–52 lat. Z początku nie wiedzieli, gdzie się komputer włącza, a na koniec „śmigali” w Wordzie, a niektórzy też w Excelu i internecie.

Choć był na misjach, paradoksalnie... nie mógł uczestniczyć we Mszach św. niedzielnych. Przecież te dni spędzał wśród Indian. Tylko w środy był na Mszach św. w miasteczku. – Codziennie się modliłem i czytałem Pismo Święte, żeby kontakt z Panem Bogiem utrzymać, żeby nie dać się zepchnąć na boczny tor – mówi. Teraz Piotr chce studiować w Gliwicach automatykę i robotykę. Ale Ameryka Południowa już go wciągnęła. – Jeśli się uda, to w ciągu studiów wezmę rok urlopu dziekańskiego i pojadę do Paragwaju znowu. Tym razem chciałbym prowadzić też szkółkę muzyczną dla Indian – mówi.