Ramię w ramię z "lokalsami"

GN 26/2013 Koszalin

publikacja 22.07.2013 07:00

Afrykańska przygoda Piotrka zaczęła się w ubiegłym roku. Na franciszkańską misję uciekł przed wyścigiem szczurów i dyktatem białych kołnierzyków. Po roku wrócił na Czarny Ląd… żeby sadzić warzywa.

 Warzywa to dla Sudańczyków nowość. Podczas trzymiesięcznej misji Piotrek przekonywał mieszkańców, że warto je uprawiać  Archiwum domowe Warzywa to dla Sudańczyków nowość. Podczas trzymiesięcznej misji Piotrek przekonywał mieszkańców, że warto je uprawiać

W Kongu Piotrek nauczył się, że najbardziej pomaga się, będąc obok. To doświadczenie przeniósł do Południowego Sudanu, do którego pojechał realizować projekt finansowany przez Caritas.

Krajobraz po wojnie

– Po powrocie z Konga wiedziałem, że wrócę do Afryki. Chcę pomagać, ale profesjonalnie – opowiada Piotrek Barczak, 28-latek pochodzący z Koszalina. Dlatego zdecydował się na dodatkowe studia z adaptacji do zmian klimatu, ale także znalazł pracę w Brukseli w pozarządowej organizacji zajmującej się ochroną środowiska. Kiedy pojawiła się okazja do wzięcia udziału w programie rolniczym w Południowym Sudanie, nie wahał się ani chwili. – Zostałem zaangażowany do projektu dotyczącego bezpieczeństwa żywnościowego, który finansuje Caritas. Chodzi o stworzenie możliwości tamtejszym rolnikom, zmotywowanie ich do ekologicznych upraw, które pozwolą im się wyżywić, ale i czerpać z tego korzyści – wyjaśnia pokrótce, czym zajmował się przez trzy miesiące w najmłodszym na świecie państwie. Republika Południowego Sudanu powstała zaledwie przed dwoma laty. To niezwykle żyzny kraj. Wszystko, co się tam posadzi, wyrośnie i da owoce. Ale przez wiele lat kraj ten trawiony był wojną. – Tam, gdzie ja pracowałem, w Malual Chat, było już bezpiecznie, z dala od konfliktów, choć trwają jeszcze walki plemienne. Skutki wojny widać jednak na każdym kroku. Przede wszystkim w ludziach, dotkniętych traumą – opowiada Piotrek. – Są kłopoty z żywnością. W porze suchej nie ma co jeść, zdarzają się kradzieże stad bydła, więc pasterze są uzbrojeni po zęby. Nie ma też dotacji, emerytur, rent rolniczych, więc albo się uprawia ziemię, albo się umiera z głodu.

Misja: warzywa

Największym problemem jest nieufność mieszkańców i stały lęk. Do tego pomoc, którą otrzymują z programów natychmiastowych, czyli np. darmowa żywność, powoduje, że programy rozwojowe, długofalowe bardzo trudno się przyjmują. – Dla nich to zmiana sposobu myślenia i stylu życia. Dlatego wszystko, co robiliśmy, konsultowaliśmy z mieszkańcami, choć czasami trzeba było ich mocno przekonywać, na przykład powstrzymać przed zbytnim nawożeniem czy głęboką orką. Zachęcaliśmy ich do upraw ekologicznych i agrokultury. Stąd m.in. szkolenia dla rolników na temat uprawy warzyw, których w zasadzie nie znają, i zmiany sposobu odżywiania – tłumaczy. Na 19-hektarowej farmie, która mu podlegała, na brak pracy nie można było narzekać. Pomoc bynajmniej nie ograniczała się do pokazywania palcem. Kiedy trzeba było, Piotrek łapał za łopatę i ramię w ramię z 60 farmerami kopał rowy. – Tego nauczyłem się od braci franciszkanów w Kongu. Oni zawsze pracowali w pocie czoła z ludźmi, do których byli posłani. W ten sposób uczyli się języka „lokalsów”, zyskiwali sobie ich szacunek, przyjaźń i zaufanie. Pracując w pomocy humanitarnej, musimy nie tylko być specjalistami w swojej dziedzinie, ale czuć wspólnotę z tymi, do których jedziemy – podkreśla mocno. Irytują go zachowania pogłębiające stereotypy. – Wiele organizacji popełnia ten błąd: przyjeżdżają w swoich klimatyzowanych jeepach, nawet nie próbują poznać lokalnego języka i zwyczajów i tylko dyktują. Przyjeżdżają mądrzy biali i pokazują palcem. Nie można tak, bardzo na tym tracimy i umacniamy stereotypy z obydwu stron. Nie zapewnimy też długotrwałości projektowi. Żeby kogoś poznać, trzeba z nim żyć, pracować, jeść to samo i tak samo jak on – mówi.

Zrobić coś dobrego

Pytanie, czy się nie boi, Piotr kwituje uśmiechem. – Czego? Przy każdym dalszym wyjeździe tata robi mi znak krzyża na czole, na szyi mam krzyż franciszkański. To naprawdę dodaje odwagi. Pan jest ze mną na każdej misji – odpowiada. Czy wróci do Afryki? Na pewno! Na razie wraca do Brukseli, do studiów nad ochroną środowiska, żeby zdobyć jeszcze większe doświadczenie. – Uwielbiam podróżować, ale nie chcę jeździć tak bezproduktywnie, konsumpcyjnie. Jeśli mogę tam, dokąd jadę, zawieźć swoją wiedzę i zrobić coś dobrego dla ludzi, to więcej mi nie potrzeba do szczęścia – zdradza i obmyśla kolejną afrykańską misję.